Długi weekend zaczęliśmy dojeżdżając do Płocka około 16, już z Rafałkiem na pokładzie. Godzinę później dotarł Piter z Marcelem i żenską częścią swojej rodziny, a chwilę po nich Tata z Elą i Bosem, co oznaczało aż 3 psy na Żytniej plus Rodan na podwórzu! Spokojny wieczór, podczas którego celebrowaliśmy moje urodziny, zaległe imieniny mamy, urodziny Taty i ogólnie spotkanie. Niedziela upłynęła równie spokojnie i domowo, albowiem pogoda nie sprzyjała spacerom. Chłopaki szaleli w karmelowym pokoju budując "tajną bazę" z czegokolwiek, co było pod ręką, mała Lena spała na kanapie od czasu do czasu przypominając o swoim istnieniu popłakując donośnie. Wieczorem przyjechał Maciek i zabrał cały klan Fibakiewiczów i mnie na ligowy mecz Wisła - VIVE, nazywany w kuluarach "świętą wojną", niechlubnie przegraną przez Wisłę. Rafałek otrzymał szybką edukację od kibiców jak ciepłymi epitetami można siebie nawzajem nazywać, z których najlżejszym fragmentem było "raz, dwa, trzy, kieleckie psy..." Poniedziałek był już bardziej roboczy. Tata z Elą wyjechali rano do Łodzi, my z mamą i chłopcami do sklepu rehabilitacyjnego, gdzie drogą kupna nabyłam ortezę i kulę, odwiedziliśmy dziadków na cmentarzach i wróciliśmy na pyszną zupę pomidorową. Potem znów były scrubble, kości, tajna baza i 10-minutowe zmiany na tablecie, z przerwą na kawę u cioci i wujka. Wtorek rozpoczął się mandatem za szybką jazdę, który wywołał panikę w samochodzie pt."nie chcę by Nana szła do więzienia" :-) Potem szybciutko dojechaliśmy na działkę, gdzie rozkoszowaliśmy się pełnią ciepłej, mglistej listopadowej jesieni, zbieraliśmy jabłka i robiliśmy ostatnie porządki przed zimną. Ostatni weekendowy wieczór upłynął na pogaduszkach, scrubble i kieliszku wina :-)