Dziś pobudki nie było. Obudziliśmy się gdy nasze organizmy uznały ze są już wyspane. Ciekawostka jest to, ze mój organizm w dni wolne wysypia się szybciej, Łukasza natomiast w dni pracujące. No wiec to ja dziś obudziłam męża, zrobiłam mu śniadanie w rewanżu za pyszna kolacje wczoraj, i po szybkim ogarnięciu się opuściliśmy Arabelle ok. 9.30. Pierwszym punktem programu był Zamek Schonbrum, malowniczo położona i z przepychem zbudowana rezydencja Habsburgow. Wnętrza dostojne i kapiące złotem, podobały nam się tylko monumentalne kaflowe piece, okute złotem, a to z pewnością dlatego, ze jesteśmy właśnie na etapie budowania pieca. Po szybkim marszu, w trakcie którego Łukasz postanowił zrobić prysznic zwiedzającym z butelki gazowanej wody, wychodzimy na ogród. Jeśli komuś się wydawało, ze ma w ogrodzie piękne róże, powinien obejrzeć te tutaj. Krwista czerwien kwiatów pnących się na wysokość przynajmniej 3 metrów. Mamusiom by się z pewnością spodobało ;-) powloczylismy się wiec po ogrodach w pełnym południowym słońcu, rozkoszowalismy się bryza fontanny, próbowaliśmy gubić się w alejkach wyobrażając sobie, ze tak samo robili to mieszkańcy pałacu za czasów świetności Habsburgow, odpoczywaliśmy w cieniu kasztanowca zagryzając słodkie jabłka. Było nam dobrze...
Opuściliśmy pałac i udaliśmy się w kierunku Museum Quartier, gdzie miał czekać na mnie ukochany Klimt. Ale zanim tam dotarliśmy, zboczyliśmy w kierunku jarmarku pod hasłem vegemania. Zamówiliśmy hamburgera i piwo. W zasadzie powinnam się była domyśleć, ze w vegeburgerach raczej wołowiny nie zobaczę. Po krótkim rozczarowaniu uznałam jednak, ze bardzo mi smakował. No dobrze, chodźmy już do tego Klimta. Początek pobytu w Leopold Museum nie zwiastował dobrze. Okazuje się, ze Museum nie jest wyposażone w czytniki kodów kreskowych na iPadzie, w związku z czym nasze wejście nie było oczywistością. Ulitował się jednak nad nami strażnik i wpuścił nas do środka. Gustav miał czekać na nas na 4 pietrze. Z drżeniem serca i rak, pośpieszylismy tam i .... ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu, w sali wisiało zaledwie kilka obrazów Klimta, w tym jeden zaledwie z mojego ulubionego złotego okresu. Reszta to maleńkie reprodukcje zbiorów, które znajdują się w prywatnych rękach. Ech. Wychodzę niezaspokojona pod względem artystycznym.
Niespodzianka czekała jednak gdzie indziej. Przemierzając odcinek od Museum Quartier do Museum Naturalnego, zauważamy, ze na rynku zbierają się rożne grupy muzyków ubranych w lokalne ludowe stroje. Zauważamy również znajomego dyrygenta. I nagle nas olśniewa. To co widzieliśmy wczoraj to nie inicjatywa amatorów muzyków, którzy chcieli sobie pograć przed Ratuszem, a próba generalna do czegoś, co miało mieć miejsce właśnie dzisiaj przed Muzeum Naturalnym. Podziwiamy piękne stroje, absolutnie nie adekwatne do 30 stopniowych upałów, których doświadczamy w Wiedniu. Nie! Wróć, to Łukasz doświadcza upałów, dla mnie jest optymalnie ciepło. Ale jedno trzeba oddać - ja nie jestem normalna pod tym względem, wiec najprawdopodobniej ci ludzie rownież doświadczali upałów. Posłuchaliśmy kilku wykonów i niechętnie ruszyliśmy dalej.
Katedra Św. Szczepana. Dokładnie taka, jak ja zapamiętałam z ostatniej i jedynej wycieczki do Wiednia w 8 klasie podstawówki (albo 1 liceum). Gotyk w czystej postaci. Brudna piaskowa fasada, miejscami oczyszczona. Majestatyczna, piękna i wyniosła. Istna kwintesencja Wiednia. Wałęsamy się uliczkami Starego Rynku, wypełnionego turystami po brzegi. Zahaczamy o Dom Mozarta, w którym aktualnie urzęduje Zakon ... Krzyżacki. Na deser fundujemy sobie pyszne włoskie lody i postanawiamy oddalić się w kierunku domu, by chwile odpocząć przed wieczornym spacerem. Plan minimum jaki przygotowałam na ten krotki wyjazd, został zrealizowany w 100%, co bardzo mnie cieszy :-)