A więc jedziemy do Mediolanu. Geneza tego wyjazdu była przypadkowa i związana ze służbowym wyjazdem, który nigdy się nie odbył. Hotel zapłacony, przeloty wykupione, a więc trzeba jechać. Z taki nastawieniem wstaliśmy o 3.30 nad ranem w piątek, by o 6.20 odlecieć w kierunku Włoch. Jak to zwykle bywa o tak nieprzyzwoitych porach, po nędznym lotniskowym śniadaniu, jaki stanowiła zimna jajecznica, odlatujemy zanim odlecieliśmy. Długo nie pospaliśmy jednak. akcja sprzedażowa na pokładzie Wizzaira skutecznie nas wybudziła. I dobrze, bo widok za oknem kazał nam szeroko otworzyć oczy i usta i siedzieć tak przez kolejnych 10 minut, zanim nie minęliśmy szczytów alpejskich prezentujących się bajecznie w blasku wschodzącego słońca. I tak siedzieliśmy przez tych kilka minut, Łukasz z „Kurtyką. Sztuka wolności”, ja z „Miejscem przy stole” na kolanach. Zachwyt nad górami nie był więc pozorowany.
Wylądowaliśmy o czasie. Mike sprawnie zorganizował bilety na shuttle bus z Bergamo do Mediolanu i chwilę później znów byliśmy w drodze. Ok. godzinę późnej przywitał nas Milano Centrale. Architektura budowli, w której trochę wszystkiego, secesji, art deco, rzymskiego monumentalizmu czy wpływów assyryjskich, urzekła nas do bólu. Ten projekt Stacchiniego z początków XX wieku wzorowany był na Union Station w Waszyngtonie. Poszwendaliśmy się chwilę, i pewnie robilibyśmy to dalej, gdyby potrzeby fizjologiczne nie zmusiły nas do znalezienia miejsca, w którym można byłoby skonsumować nasze włoskie śniadanie. Znaleźliśmy małą przystań gdzieś w pobliżu i na spokojnie posililiśmy się tostami i kawą.
A teraz znaleźć hotel. Na szczęście metro jest dość dobrze rozbudowane, więc postanowiliśmy skorzystać z tej formy transportu. Faktycznie 30 minut później wysiedliśmy na stacji Domodossola, gdzie … przywitała nas Ania z Łukaszem, których wyjazd służbowy miał się zacząć od środy, w związku z czym przecierali już mediolańskie szlaki od dwóch dni. Ustaliliśmy logistykę. Ania i Łukasz pojechali zorganizować wejście do Duomo, a my zostawić bagaże w hotelu. Godzinę później spotkaliśmy się na Piazza Duomo, przed Katedrą Santa Maria Nascente. Timing idealny. Wbiliśmy się do kolejki, tuż przed wejściem.
Gotycka marmurowa katedra jest piękna i olbrzymia. Należy ponoć do największych na świecie. Historia świętości tego miejsca, choć oczywiście nie w takim kształcie, sięga IV wieku. Tu zapewne wykluwało się wczesne chrześcijaństwo. To tu Napoleon został koronowany na króla Włoch. Zwiedziwszy wnętrze wraz ze stanowiskami archeologicznymi, weszliśmy na wieżę. Ponad 200 schodów kręcących się na planie kwadratu doprowadziło nas na … kamienny dach, z którego rozpościerała się panorama miasta. Przy pięknej pogodzie ponoć widać Alpy. Ponoć, bo nasze niebo było płaskie i zasłane jednostajnie szarymi chmurami.
Następna w kolejce Galeria Vittorio Emanuele II, czyli wybudowana w XIX wieku na planie krzyża budowla ku czci Vittorio Emanuele II. Nie przyniosła szczęścia ani architektowi ani samemu królowi, albowiem i jeden i drugi zmarli na skutek dziwnych okoliczności tuż przed jej oddaniem. Dziś za to przynosi mnóstwo radości posiadaczom zasobnych portfeli, którzy mogą pląsać między sklepami, od Gucciego po Pradę. My nie skorzystaliśmy z gigantycznych ponoć wyprzedaży, ale też nie taki był cel tej dwudniowej wycieczki.
No dobra. Teraz jesteśmy trochę głodni. Pamiętamy, że system jedzenia we Włoszech jest inny niż u nas, i są te cholerne sjesty, ale na szczęście udało nam się, mimo niesprzyjającej pory, znaleźć przytulną knajpkę, gdzie zjedliśmy makaron na sześć sposobów popijając je pysznym vino di casa. Z nową energią ruszamy dalej, w kierunku bazyliki San Lorenzo di Maggiore. Ta jest podobno najważniejszym świadectwem sztuki paleochrześcicjańskiej w Mediolanie. Pierwsze konstrukcje datuje się znów na IV wiek n.e., a kolejne rekonstrukcje na XII i XVI wiek. Bazylika została zbudowana z kamienia pochodzącego z rzymskiego amfiteatru, którego ruiny pieknie prezentują się na jej tle, przy via Conca di Naviglio.
Na koniec romańska bazylika Sant’ Ambrogio. Początki sięgają znów IV wieku, a miejsce jej powstania też nie jest przypadkowe. Wzniesiona w miejscu, gdzie pierwsi chrześcijanie zostali zamordowani w trakcie prześladowań rzymskich.
A teraz wracamy do hotelu. Prawie 17 tys kroków / 10 km to dość duże obciążenie dla wciąż regenerującego się kolana mojego męża. Łukasz Ani też narzekał na niewygodne buty, dlatego też w czwórkę pożegnaliśmy Lucy i Mike’a i wracamy do hotelu. Tam chwila na odpoczynek, by ok. 20.00 spotkać się na szklaneczkę whisky przed snem.