No i stało się. Rozpoczął się powrót. Ale zanim to nastąpiło, wieczorem dnia poprzedniego postanowiliśmy jeszcze pożegnać się z Azją, w związku z czym wyszliśmy na pifko. Zaryzykowaliśmy lokalnego sikacza, który smakował z grubsza jak zlewki po piwie. Drugiego nie kontynuowaliśmy. Usiedliśmy za to po przeciwnej stronie ulicy na taboretach, które nie starczyły nawet na mój jeden pośladek i zamówiliśmy normalne Hanoi beer. Siedąc tam, gdzie siadają Wietnamczycy wywoływaliśmy zdumienie i zainteresowanie każdego lokalnego przechodnia. Były z pewnością i komentarze, bo je słyszeliśmy wraz ze wzrokiem skierowanym na nas, ale trudno było je zrozumieć. Zjedliśmy również kilka maleńkich pączków, już niebaczni na potencjalne bakterie i wirusy, które moglismy spożyć wraz z nimi. Po 3 piwkach wróciliśmy do pokoju, by dokończyc pakowanie, albowiem następny dzień miał się rozpocząć znów wcześnie.
Wstaliśmy ok 6, by się dopakować i przede wszystkim wykąpać. Z wody mieliśmy bowiem skorzystać jakieś 36 godzin później, i to przy założeniu, że w Pruszkowie jej akurat nie wyłączą.
Ok 7 zeszliśmy na śniadanie, w trakcie którego poznaliśmy starszego Austriaka, samotnie przemierzającego świat na ... rowerze. Sylwetka budziła respekt. A jeszcze większy szacun, za ten wysiłek i to, że mu się chce. Skorzystał z samolotu tylko 2 razy w trakcie 4 miesięcy swojej podróży i za każdym razem dlatego, że kończyła mu się wiza w Rosji. Ok 7.30 wyjechaliśmy taksówką na lotnisko. Pożegnaliśmy się z właścicielem hotelu, którego umieściliśmy na 1 miejscu rankingu najbardziej zyczliwych Wietnamczyków. Bardzo się cieszymy, że mielismy okazje go poznać, albowiem w jakims stopniu zmieniliśmy zdanie o ludziach. Albo wyprostowaliśmy uznając, że wszędzie można spotkać i takich i takich.
Dojechalismy na lotnisko na 2 godziny przed odlotem, a odprawa juz trwała. W kolejce poznaliśmy sympatyczną parę z Krakowa, Tomek i Iwona. Wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy, że są lekarzami i jak bardzo nam pomogą... W kolejce była też mniej sympatyczna męska para Rosjan, którzy przekroczyli moją barierę przestrzenną i niepomni tego, że ktoś może rozumieć słowo "żopa" pozwolili sobie na niewybredne komentarze. Na szczęście mąż stanął w obronie mojej czci i odpowiedziawszy im po rosyjsku spowodował opad obu szczęk.
W hali odlotów jeszcze szybkie zakupy, by pozbyć się 500 000 dongów. Samolot wystartował o czasie. Tym razem trafiliśmy na lepsze miejsca i w czwórkę, więc mogliśmy sobie pozwolić na większą swobodę. Lot był przyjemny, choć wielokrotnie zapinaliśmy pasy z uwagi na turbulencje. Do czasu kiedy coś nie zaczęło się dziać z moim pęcherzem.
Z każdą chwilą się pogarszało, a przy lądowaniu było wyjątkowo źle ... Tomek podpowiedział, że w takim stanie pomoże tylko picie dużej ilości wody i odkażanie furaginem, którego miałam dosłownie ostatnie tabletki. Tym razem, w bagażu podręcznym. Niestety czekało mnie 17 godzin czekania w stanie tej agresywnej niedyspozycji. Łukasz z Tomkiem próbowali przebukować lot, ale mimo usilnych starań i podjętych próbach przekonania pracowników lotniska, uzyskanie wizy okazało się niemożliwe. Bez wizy nie mogliśmy przebukować biletu, mimo iż były miejsca na pokładzie samolotu odlatującego 2 godziny później. I tym sposobem zatoczyliśmy błędne koło. A pierwsza pomoc medyczna na lotnisku była zamknięta.
Ulokowaliśmy się w jedynym miejscu, gdzie była wykładzina i gdzie moglismy swobodnie rozłożyć nasze śpiwory i karimaty. Po 6 butelkach wody poszłam spać i w zasadzie przespałam całą noc. Przerywał nam jedynie pracownik sklepu bezcłowego obok, który robił swój szwindel w naszym ciemnym rogu oraz trójka Polaków z serii tych psujących opinie o Polakach. O 10.30 wystartowaliśmy i o dziwo o tej samej godzinie, ale 3 godziny później wylądowaliśmy na lotnisku w Warszawie. Los nam sprzyjał. Bagaże wyszły jako pierwsze, w związku z czym taksówką pojechaliśmy do Marianów odebrac nasze klucze do mieszkania, jedyne dostępne, by w ogólne dotrzec do domu... Koniec przygody, powrót do rzeczywistości i rozpoczęte odliczanie do kolejnej wyprawy.