Noc minęła w koszmarnych niewygodach mimo lepszych miejscówek na tyle autobusu. Nogi można było wyciągnąć, leżeć w samych stringach też, wódeczkę rozpić również bez narażania się na nieprzyjazne spojrzenia innych podróżujących, nie wynikające bynajmniej ze wstrętu do alkoholu, tylko z faktu, że sami wczesniej na ten pomysł nie wpadli. Na tyle autobusu natomiast po stokroć bardziej odczuwa się wszelkiego rodzaju wstrząsy i nierówności na drodze, których nie brakowało. To w połączeniu z mieszanką alko, które zaserwowaliśmy sobie przed wyjazdem spowodowało, że nie wszysy spędzili tę noc tak błogo śpiąc jak ja. Chyba uchodzę za kogoś kto zaśnie w każdej pozycji i w każdych okolicznościach, a to przecież nieprawda :-) Dojechaliśmy do Hanoi o 7, więc teoretycznie zdążylibyśmy na lotnisko, jednak stan higieny osobistej był po tej nocy wymagał natychmiastowej reakcji w formie prysznica. Znaleźliśmy sobie przyzwoite pokoje za jeszcze bardziej przyzwoite pieniądze i po odświeżeniu się ruszyliśmy w miasto. Pierwszym punktem programu było śniadanie. Coś zjedliśmy... Następnie zrobiliśmy sobie spacer wokół jeziora/stawu/oczka - zbiornika wodnego, w którym wszyscy wypatrują żółwia na szczęście. W obawie przed tym, że żółw się nie pokaże i wmówimy sobie niedaj boże pecha, nawet nie próbowaliśmy go szukać. Znaleźliśmy za to piekną chińską świątynię ustawioną na środku tego zbiornika, gdzie niestety ciszę modlących się zakłócało trajkotanie żabojadów. Następnie szybkie piwo w jednej z wielu restauracyjek na Old Quarters, by zdążyć przed teatrem lalek na wodzie. Przedstawienie nie trwało godziny, ale o kilka wniosków można się pokusić: pięknie śpiewały kobietki w chórze, z synchronizacją u wietnamczyków nie najlepiej, ale na pewno respekt budzi fakt, że aktorzy poruszający kukiełkami stoją do pasa w wodzie. Oglądając przedstawienie z sentymentem wspominałam prezentowaną w teatrze TVP w niedzielę "Pulcheryję"... No i na koniec - zabrakło zdecydowanie czegoś, by dobrze się tam bawić. Po teatrze pochodziliśmy jeszcze wzdłuż głównej ulicy, gdzie spotkaliśmy Wietnamczyka, który 5 lat temu zrobił doktorat w Polsce i zaskoczył nas znajomością polskiego. Kilka finalnych zakupów i lunch. Ileż trzeba sie było namęczyć, by dowiedzieć się, czy kurczak, którego planowałam zamówić był z kośćmi czy bez. Po wczorajszym posiłku bowiem, przestało być to dla mnie takie oczywiste. Po lunchu odwiedzamy jeszcze market, na którym nie ma absolutnie nic godnego uwagi i wracamy do hotelu w popołudniowym korku na ulicach Hanoi, gdzie spaliny, kurz i palone papierosy powodowały, że nie było czym oddychać. Ta wyprawa dobiega tym samym do końca. Cieszy nas, że wracamy do domu (choc 17 godzin na lotnisku w Moskwie może przerazić), ale z pewnością wrócimy jeszcze do Azji...