Tym jednym tytułem piosenki Depeche Mode możnaby zakończyć podsumowanie dnia. Dotarliśmy do domu po wyczerpującej, choć logistycznie chyba optymalnej podróży. Przez przypadek zastosowaliśmy się dosłownie do wskazówki niespania przed powrotem na zachód, co miało ułatwić pokonanie jetlaga. Poprzedniej nocy nie spaliśmy prawie w ogóle, albowiem te cholerne garnitury odebraliśmy dopiero o 3.30 i to też nie w komplecie. Marian zostawił cały garnitur, a ja marynarkę. Nie chcieliśmy ryzykować :-( Marian zostawiłby w sklepie coś więcej, mianowicie paszport. Całe szczęście, krawiec okazał się uczciwym człowiekiem i mimo całego kubła złości wylanego o 3 nad ranem za niezrealizowanie zamówienia, doniósł paszport do naszego hotelu. O 6 z małym hakiem nad ranem byliśmy już w taksówce na lotnisko. Ostatni rzut oka na Bangkok w promieniach wschodzącego słońca. Trudno powiedzieć jednak, że dopiero budził się do życia,bo to miasto żyje chyba 24 godziny na dobę. Loty były spokojne, w miarę, nie licząc tej jednej dziury powietrznej, w którą wpadł nasz airbus z Bangkoku na samym prawie początku, co zdeterminowało moje usztywnienie mięśni przez następnych kilka godzin... o 20.30 otworzyliśmy drzwi do zimnego domu, gdzie zostawiliśmy uchylone okna w nadziei na wiosnę... A teraz powrót do rzeczywistości :-)