Ostatni dzień w Bangkoku rozpoczęliśmy późnym śniadaniem w zaprzyjaźnionej garkuchni. Nie dość, że dają tam smacznie, czysto, to za 5 PLN można się najeść do wieczora :-) Potem taksówka na farmę węży. Bardzo, ale to bardzo chcieliśmy tam dojechać, zwłaszcza że nie udało się poprzednim razem, ale z naszym szczęściem (a właściwie jego brakiem) musieliśmy trafić na chyba jedynego taksówkarza, który nie wiedział, gdzie w Bangkoku jest farma węży, mimo iż - zastrzegam - przy uzgadnianiu ceny nawet się nie zająknął nieznajomością miejsca. Co więcej, zgodził się na niską kwotę mając nadzieję iż w trakcie podróży przekona nas, by jechać na farmę ... krokodyli oddaloną o bagatela 150 km. Ponieważ jednak podróże kształcą, nie daliśmy się nabrać. Dlatego kręciliśmy się po Bangkoku około godziny zanim trafiliśmy we właściwe miejsce. Niestety spóźnieni. Pora pobierania jadu od jadowitych węży właśnie minęła, więc mogliśmy jedynie pochodzić po farmie będącej częścią dużego kompleksu medycznego WHO ds. toksykologii, gdzie dysponują surowicami na ukąszenia każdego rodzaju jadowitego węża występującego w Tajlandii, Malezji i Kambodży. Udało nam się przez chwilę potrzymać pytona albinosa o skórze delikatniejszej od skóry mojej mamy (a tak jest dla mnie jak dotąd najdelikatniejsza) i pooglądać gatunki, których nie ma w większości w naszych zoo, jak na przykład piękną anakondę, która przecież w Azji nie występuje ... Troszkę zawiedzeni farmą, wracamy na Khao San Road. Drobne zakupy i kolejne przymiarki krawieckie, które tylko wzmagają nasze obawy związane z realizacją zamówienia na czas i o właściwej jakości. Na ten moment gotowe są jedynie spodnie panów, a i te wymagają delikatnych poprawek. No nic to! Kolejne o 18 :-) Chwilowo więc raczymy się piwem, które po długich poszukiwaniach udało się kupić, albowiem - tu zaskoczka - piwa się nie sprzedaje w godzinach od 15 do 17 :-) Na 18.00 poszliśmy na kolejną przymiarkę. Punktualność nie jest mocną stroną Tajów, a uogólniając dalej, Azjatów. Co więcej, okazywanie złości jest przez nich traktowane jak oznaka słabości, więc nawet jeśli coś nas wkurza na maksa, staramy się tego nie okazywać. Przymiarka pogłębia w nas przekonanie, że to się dobrze nie zakończy... W zasadzie tylko Łukasz na razie wychodzi bez szwanku z tej potyczki. Rzec by można że miara zdjęta idealnie... Ostatnie zakupy i kolacja zakrapiana changiem. Tak balujemy do 22.00 kiedy to czas na kolejną - mamy nadzieję wówczas - ostatnią przymiarkę. Ale przecież nie mogło być tak idealnie. Sukienki nie leżą jak ulał, marynarka Mariana ciśnie pod pachami, a nas goni czas. I znów tylko Łukasz jest zadowolony, bo jeden garnitur jest gotowy ;-) Jeśli cała reszta się nie uda, będzie to najdroższy garniak w jego historii ;-) Jest 23.30 - najwyższy czas na kolejną wizyte u krawca, który podobno szyje w 24 godz. Kilka godzin później ... Kobieca intuicja (sic!!!) mnie nie zawodzi. Raczej dziś nie zaśniemy, bo garnitury wciąż nie gotowe. Teraz zadowolony jest Łukasz i Monia, którzy odebrali w komplecie swoje zamówienie. Marian i ja wciąz czekamy. Nie rozumiem tylko, dlaczego Marian musiał skwitować, że ja to jak zwykle musiałam zamówić coś oryginalnego co trudno jest uszyć?! Jak się okazało, z niego też nie jest tak prosto zebrać miarę. Standard jajek azjatyckich ma się niejak do standardu europejskiego i dlatego ciśnie go w kroczu ... :-) 2.30 kolejna przymiarka, a tymczasem o 6 musimy wyjechać na lotnisko... och, dobrze, że w środę można się wyspać :-)