Wyjazd pociągiem o 6 rano oznaczał konieczność pobudki o 4 nad ranem. Boli, ale w końcu to dzień wolny od pracy, wiec można wstawać, o której się chce. Szybka kawa i kanapka w green coffee nero i jedziemy.
Podróż mija bardzo spokojnie. Punktualnie jak w szwajcarskim zegarku dojeżdżamy do dworca centralnego w Berlinie. Największego, jakiego dotąd widziały moje oczy... Lub największego, jakiego zapamiętał mój mózg. Chwila konsternacji co dalej, ale szybko się ogarniamy, kupujemy 3 dniowe karnety obejmujące wejściówki na wyspę muzeów i autobusem M85 jedziemy 20 minut do tureckiej dzielnicy gdzie czeka na nas Hotel Pension Delta. Położony w starej i zaniedbanej, choć urokliwej kamienicy, w której 2 piętro zaadoptowano na potrzeby hotelu, a resztę stanowiły gigantyczne mieszkania. Pokój 5 osobowy rodem z PRL. Wybór Stacha, mniej lub bardziej świadomie zaakceptowany przez wszystkich, był czysty i schludny i miał klimacik. Obyło się wiec bez babskiego marudzenia; -) po dwóch kieliszeczkach cytrynówki na dwie nóżki, ruszamy w miasto.
Zaczynamy od doner kebapa w naszej okolicy. W końcu mieliśmy popróbować niemieckiej kuchni. Dwa piwa później opuszczamy zaciszne lokum Turka i jedziemy dalej. Ostajemy swoje w kolejce po bilety do widokowej kopuły Reichstagu, uczestniczymy w fecie rozkręconej przez kibiców BVB przy Bramie Brandenburskiej, pijemy piwo (lub co poniektórzy kawę) w okolicach hotelu Aldom Hotel, gdzie fotoreporterzy i kibice ewidentnie na kogoś czekali. Kibice BVB zrobili niesamowite wrażenie. Uśmiechnięci, rozbawieni, pogodni. Z całymi rodzinami manifestowali wsparcie dla żółtej drużyny. Kibic FC Bayern przeciwnie. Albo ich nie było, albo byli w stanie wskazującym na duże spożycie alkoholu. Testosteron i agresja rosła... A potem był spacer. Teoretycznie mieliśmy dojść do knajpy, która reklamowała Edi, ale nie trafiliśmy tam. Za to zrobiliśmy cale koło warte pewnie jakieś 7000 kroków, by dojść do Reichstagu przez Potsdamer Platz, na którym można znaleźć wyeksponowana granice przebiegu muru berlińskiego, kilka pojedynczych przęseł muru przypominających krzykliwie o niechlubnej historii podzielonych Niemców. Kilka nowoczesnych biurowców, wybudowanych naprędce po 1991 roku dumnie pręży się na placu, robiąc niebagatelne wrażenie. Potem plac przy Ambasadzie Amerykańskiej, gdzie zaprojektowano memoriał ku czci pomordowanych przez nazistów żydów. Proste, ale zróżnicowane wysokościowo formy miały z pewnością obrazować masowość i rozmiar ludobójstwa.
Ok. 20 wpuszczono nas do kopuły Reichstagu. Architektura spod dłuta Normana Fostera najbardziej zachwyciła nas widokiem na zachód słońca, choć spacer wijącymi się w górę schodami dał okazje na dokładne zapoznanie się z panoramą miasta. Słonce zaszło o 21.15. Potem zamiast grzejącego słońca był już tylko przenikliwy chłód. Zebraliśmy się wiec w ekspresowym tempie i po szybkich zakupach na wieczór oddaliliśmy się do naszego pokoju. A tam tance, swawole, hulanki.... No dobra, zagalopowałam się z tańcami:-)