Zasnęłyśmy szybko. Obudziło mnie żołnierskie „Gonia, wstawaj”, a bóg mi świadkiem, że miałam ochotę poleżeć w ten niedzielny poranek. Wymeldowanie do 12, więc po co robić to o 9? Niestety, mama była nieubłagana ;) Zjadłyśmy więc pyszne śniadanie, gdzie łosoś i jakikolwiek ser był miłą odmianą dla konserwy. Zasięgnąwszy języka u recepcjonistki (pierwszy błąd tego dnia) na temat dojazdu do słynnego lokalnego oceanarium, szybko się spakowałyśmy i o 9.30 wyszłyśmy z hotelu. Zostawiłyśmy plecaki w lockerze i czekałyśmy na shuttle bus, który odchodząc do 30 minut, miał nas dowieźć na miejsce. 10.10 zorientowałyśmy się, że shuttle bus raczej nie dojedzie. Pan ekspedient sprzedający bułki na dworcu, wyjaśnił nam angielszczyzną często łamaną norweskim, że ten autobus nie odchodzi stąd, tylko z terminalu dla dużych promów, i dzisiaj chyba nie odchodzi. Ruszyłyśmy więc w kierunku terminalu dla promów, szczęśliwie usytuowanego przy informacji turystycznej, w której pani poinformowała nas, że dzisiaj jest niedziela i promów nie ma, a w związku z tym, nie ma również prywatnych autobusów do oceanarium. Jest autobus publiczny odjeżdżający co godzinę [przyp. red. Właśnie odjechał], od którego 10 minut trzeba dojść :-) jak się podliczyłyśmy, uznałyśmy, że jechanie tam nie ma większego sensu, bo od razu musiałybyśmy wracać na jeden z nielicznych dzisiejszego dnia autobusów na lotnisko. Pani w IT zarekomendowała nam więc spacer po mieście, który zajął nam godzinę. Wprawione w czekanie na autobus, kolejną godzinę spędziłyśmy pijąc najdroższą herbatę z ciasteczkiem ever w przytulnej kawiarence, w której wszystko było na sprzedaż, prawdopodobnie łącznie z mężem samej właścicielki. Z drugiej strony, ostatecznie uszedłby w tłumie ;-) Potem były szybkie kręcone lody, zwane z norweska „softis”, szybkie zakupy w Fjordenbuda, gdzie wydałyśmy korony zaoszczędzone na bilecie do oceanarium i zmierzamy na dworzec. Tak, 45 minut wcześniej, na wypadek, gdyby punktualny norweski autobus postanowił jednak przyjechać szybciej :-) Na lotnisku wszystko poszło prawie sprawnie. Zablokowała nam się kieszeń z biletem, oraz nie mogłyśmy zabrać ze sobą czterech pasztecików i ostatniej turystycznej, ale nie emocjonowałyśmy się tym specjalnie. Lot niestety się opóźnił ze względu na problemy z systemem umożliwiającym wydruk dokumentów potrzebnych do odprawy samolotu. Sam start i lot był bardzo spokojny i przyjemny, gorzej z lądowaniem, podczas którego latałyśmy na boki i w przód. O antyterrorce, która wkroczyła na pokład zgarnąć jednego człowieka nie wspomnę. Ale wylądowałyśmy cało ;-) Potem już tylko odebrałyśmy auto z parkingu i spędziłyśmy kolejne 4 godziny w drodze powrotnej do Płocka.
Podsumowując, Norwegia nas urzekła. Jest wprawdzie droga (litr benzyny 7,5 PLN, woda od 5 do 20 PLN, TWIX 8 PLN, herbata z ciastkiem w kawiarni 50 PLN, czteropak somersby porzeczkowego 75 PLN, chleb 16 PLN), ale krajobrazy wynagradzają ten mały dyskomfort. Surowe, księżycowe klimaty i cudowna zieleń połonin. Norwegowie są przystojniejsi niż ich damskie odpowiedniki, obie płci uprzejmie i pomocne, dobrze radzące sobie w międzynarodowym języku … angielskim :) Turystycznie, przygotowani pod względem logistycznym w praktyce (czyste, punktualne autobusy), ale w teorii brakuje rozkładów jazdy czy angielskich oznaczeń. Doświadczenie pokazują, że obsługa hotelu czy kierowcy autobusów nie mają pełni wiedzy i mimo szczerych chęci wprowadzają w błąd, więc zdecydowanie planowanie zaczynać należy od informacji turystycznej. Poza tym, Norwegowie mimo swojej otwartości na turystów, żyją jednak w zgodzie ze swoim rytmem. Soboty i niedziele to najgorsze dni na zwiedzanie, bo wszystko jest zamknięte. W weekendy żyją tak jak my 25 lat temu, zamykając sklepy o 13. Niemniej jednak, nie powiedziałam Norwegii ostatniego słowa. Kraj mnie ujął kontrastami i zamierzam jeszcze kiedyś go eksplorować. Nord Kapp na motocyklu? :-)