Dzień zaczął się dla nas ok. 8.30, jakieś dwie godziny po tym jak zadzwonił budzik, który miał nas poderwać do porannego biegu. Niestety, dziś nam się nie udało :) Zjedliśmy śniadanie w pięknie nasłonecznionym ogrodzie, wypisaliśmy włoską kawę z węgierskiego zaparzacza i całą wesołą gromadka ruszyliśmy nad jezioro. Tam o 11 były już dzikie tłumy. W końcu to niedziela i połowa Węgrów spędza tutaj swój czas wolny.
Balaton to bardzo ciekawe zjawisko naturalne. Długie na 80 km w jedna stronę, okolone ścieżkami rowerowymi, płytkie, tak, ze woda jest do połowy uda jakieś 300 metrów od brzegu. Sinawa barwa wody to zasługa wapniowego podłoża, które podobno działa cuda dla zmęczonej życiem skóry. Jakkolwiek z punktu widzenia zarządzania gromadką dzieci, płytkość wody to raczej wada. Odchodzą daleko, tracimy je z oczu i tragedia murowana. Na szczęście nasze zasady póki co działają, to znaczy żaden z chłopców nie oddala się bez obecności przyjaźniej jednej osoby dorosłej.
Na obiad wybraliśmy się do pobliskiej knajpy, w której mieliśmy nadzieje na langosza lub gyrosa, a w zamian dostaliśmy średniej jakości grillowanego kurczaka, pizzę czy balatońskie ryby. No nic, jedliśmy to od razu dwa razy...
Posileni gotowana kukurydza, która fantastycznie pasuje jako przekąska do zimnego piwa, znów harcujemy w wodzie. I tak nieustannie do 18. Walki na materacach, pontonie, zabawa z piłka. Jedna z tych zabaw niestety kończy się tragicznie dla moich nowo zakupionych okularów. Normalnie jak deja vu z poprzedniego roku, z ta różnica, ze w tym wapniowym mule niewiele da się znaleźć ... :(
Wieczór spędzamy analogicznie. Chłopcy buszują w ogrodzie udając ze podlewają ten przepiękny ogród, a tak naprawdę rozlewając na siebie hektolitry wody. Tymczasem my oddajemy się powolnej degustacji Johnego Walkera, tak jakby jego smak miał się zmienić od poprzedniego wieczoru...