Najpiękniejsze w tego typu wakacjach jest to ze możemy je spędzać dokładnie jak chcemy. Zaczynamy wiec dzień od kawy w ogrodzie (plan pobiegania znów spalił na panewce), chłopcy pałaszują tosty z nutellą, a potem pakujemy się nad jezioro. To pierwszy z wielu dni kiedy będę musiał słońcu dojrzeć prosto w twarz, ale dam radę.
Rozkładamy namiot w naszym już miejscu i idziemy do wody... Ta 34 stopniowa ciecz daje miłą ochłodę dla zgrzanych 40 stopniowym upałem ciał. Ludzi jakby mniej, woda jakby bardziej przejrzysta, choć szanse na znalezienie moich okularów wciąż bliskie zera. Szybciej można znaleźć pływającą kupę... :(
Na obiad udajemy się do pobliskiej knajpy dumnie nazwanej langosem, w nadziei, ze właśnie tam zaserwują nam to tradycyjnie węgierskie danie. Podali, szkoda tylko, że z mikrofali. Ogólnie jednak towarzystwo było zadowolone :)
Po obiedzie były lody. Niestety węgierskie smaki nie obejmują pistacji, ale za to gruszka, mięta czy mango są wciąż ok.
Ok 18 zebraliśmy się znad jeziora. Każdy wykąpał się w czystej wodzie i mogliśmy zacząć wieczór, który był pełen śmiechu. Chłopcy grali w monopol, a my przy szklaneczce whisky graliśmy we flagi. Festiwal pomyłek rozpoczęła mama, która nazwała Łukasza Januszkiem, no i takim już pozostał przez cały wieczór. Flag nie znaliśmy wszystkich, ale za to dzielnie sobie podpowiadaliśmy... No wiec był Czesław Jemen, O-Man czy Czohrajn. Hitem wieczoru był jednak komentarz Pitera, który na podpowiedz z naszej strony "byliśmy tam w 2011 roku i przywieźliśmy Ci koszulkę z napisem Good morning ....", na co pada odpowiedź "good morning ... Maroko"? :) Zakończyliśmy wieczór ok 23 i rozeszliśmy się grzecznie do zajęć w podgrupach.