Zaczął się ostatni dzień naszych tygodniowych wakacji na greckiej wyspie Kos. Łukasz zaczął go od wybiegania. Wrócił zadowolony, albowiem od początku pobytu poprawił swój wynik o 32 sekundy na kilometr. Wprawdzie miał dziś wyjątkową motywację, ale wynik jest wynikiem.
W planach plaża, choć do 11 w bluzach i szortach, bo słońce znów humorzaste, za to wiatr się rozszalał na dobre. Spacer po plaży w poszukiwaniu muszelek dla brata, niestety, chyba ktoś je wyzbierał wczoraj co do jednej. Lunch w towarzystwie Marioli i Irka w odkrytej na koniec tawernie hotelowej, gdzie ani tłumów nie ma, a i jedzenie jakby lepsze, choć wybór ograniczony.
Te kilka dni szalenie nam się podobały i równie szalenie były nam potrzebne. Aktywnie, różnorodnie i bardzo smacznie. Wszystko było akurat. Słońce, towarzystwo i alkohol. I nawet początek sezonu, który oznacza chimeryczną pogodę i zimną wodę w basenie, okazał się być raczej plusem, albowiem zwiedzanie różnych zakątków, nawet w grupie, było bardzo kameralne, a widoki niemal na wyłączność.
Życie na wyspie nie jest kolorowe. Praca jest tu tylko od maja do października, a to co zarobisz musi Ci starczyć na cały rok. Pracownik typu kelner / sprzątaczka zarabiają około 800 EUR / miesięcznie, a menadżer na sali do 1,200 EUR. Nawet jeśli jest to na rękę, to z perspektywy utrzymania się przez cały rok, wymusza to jednak skromne życie. Pozytywne jest to, że w końcu widać Greków pracujących, tego wrażenia nie odnieśliśmy bowiem podczas wcześniejszych podróży na Zakynthos czy Kretę. Cudzoziemców zatrudnionych w hotelu można policzyć na palcach obu rąk, reszta to właśnie autochtoni.
Hotel Norrida Beach, należący do sieci Mitsis, w zasadzie się sprawdził. I choć nie był on naszym wyborem z katalogu, to jednak cieszymy się, że zdecydowaliśmy się pozostać w nim. Ta doskonale zorganizowana hotelowa machina, mimo pięciu gwiazdek, nie przytłoczyła nas przepychem. Wszystko jest racjonalne i ze smakiem. Dosłownie ze smakiem. Oszalałam na punkcie tutejszych pomidorów, fety, papryki i wszelkiej maści warzyw oblanych tzaziki. Jadłam to na śniadanie, lunch i kolację. Gyros, choć serwowany nieregularnie lub podczas indywidualnych podróży, również był wyborny. Jogurt grecki, owoce, wino … i choć wiem, że w moich ustach brzmi to niewiarygodnie, to jednak żyć … nie umierać!
Gdyby nie fakt, że z zasady nie podróżujemy dwa razy w to samo miejsce, to myślę, że moglibyśmy tu jeszcze kiedyś wrócić na kilka dni.
Tymczasem przed nami ostatni wieczór, który spędzimy w miłym towarzystwie Marioli, Irka, Ani i Wojtka, delektując się campari, metaxą czy long island.