Wieczór zakończyliśmy około północy, mimo iż w planach wyjazd na wycieczkę dnia następnego. ale tak to jest jak w tle gra fajna muzyka, lekki alkohol się delikatnie sączy i podgrzewa atmosferę rozmowy, a przy stoliku prezes Miedzi Legnica w piłkę ręczną i można obgadać wszystkie niedoszłe transfery z ostatnich 5 lat.
Burza w nocy sugerowała, że dnia następnego może być mokro, zimno i wietrznie. I faktycznie tak było. Nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego byliśmy tym razem dobrze przygotowani na niepogodę. W Kardamenie wsiedliśmy na prom o nazwie Princess Maria, który po około godzince dowiózł nas do wybrzeży wyspy Nissyros.
Wyspa ta według wierzeń starożytnych Greków powstała na skutek drastycznej pogoni boga Posejdona za jednym z gigantów, który swoim trójzębem odciął kawałek Kos i cisnął nim we wroga. Na tyle skutecznie, że gigant ciągle drzemie uwięziony pod nowo powstałą wyspą. Według geologów natomiast, około 160 tys. lat temu wyspa, która w istocie jest jednym wielkim wulkanem, w efekcie wielokrotnych wybuchów magmy, wyłoniła się z morza. Obecnie zamieszkała jest przez niespełna tysiąc mieszkańców, którzy osiedli w czterech ośrodkach miejskich, ze stolicą w Mandraki.
W porcie w Mandraki czekał już autobus, który górskimi serpentynami dowiózł nas do serca wulkanu, jednego z czterech aktywnych wulkanów Grecji. W jego kareli znajduje się dziesięć kraterów, z których największy, bo liczący sobie 30 m głębokości i 300 m średnicy, to właśnie Stefanos. Wszystkie zresztą kratery noszą nazwy od greckich bogów lub bohaterów. Wulkan zalicza się do tych uśpionych, choć cały czas paruje i bucha siarką. Ostatnia erupcja magmy miała miejsce ok. 10 tys. lat temu, a wulkan potrafił obrzucić nią promień nawet do 15 km, użyźniając w ten sposób część wyspy Kos. Grubość pokrywy popiołu dochodziła nawet do 90 m. Imponujące. Po tym okresie wybuchy wulkanu miały charakter hydrotermalny, a ostatni zarejestrowano w 1952 roku. To w żaden sposób nie ujmuje wrażeniu jakie robi. Możliwość zejścia w głąb krateru i poczucia pod stopami ruchów ziemi naprawdę daje poczucie, że jesteśmy zaledwie pyłkiem we wszechświecie, uzależnionym od humorów matki natury. Kontemplowaliśmy piękno tego miejsca przez ponad godzinę, a każdy mógł znaleźć miejsce tylko dla siebie na czas indywidualnej refleksji. Okolica to zresztą nie tylko wulkan. Ten bowiem otoczony jest pasmem górskim, z najwyższym szczytem Góry Św. Eliasza ok. 680 m n.p.m.
Urzeczeni pięknem natury wracamy w dół do Mandraki. Miasteczko urokliwe, podobno przypomina Santorini z uwagi na gęstość zabudowań, białe domy i niebieskie dachy, mnie jednak trudno się do tego odnieść, albowiem na Santorini nie byłam. Faktem jest, że miejsce to ma swój klimat. Gubimy się w wąskich uliczkach, na maleńkich placach pięknie udekorowanych mozaikami z różnokolorowych otoczaków, wspinamy się na szczyt wzgórza, gdzie stoi piękny kościółek prawosławny skrywający bardzo starą ikonę Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus. Napawamy się pięknem okolicy, malowniczymi widokami, na które pozwoliło słońce, które łaskawie wyjrzało zza ciemnych burzowych chmur.
Chwila relaksu w knajpce przy nabrzeżu, ostatnie zakupy regionalnych smakołyków i wracamy na prom. Jeśli się bowiem spóźnimy, zostaniemy tu na noc. Kuszące, ale mimo wszystko następnym razem… Około 17 przybijamy do portu w Kardemenie, kończąc tym samy zwiedzanie Nissyros i Kos jako wysp Dodekanezu i basenu Morza Egejskiego. Jutrzejszy dzień to plaża, plaża i plaża, bo słońce naprawdę tu o nas zapominało …