PRZEZ PRYZMAT MAŁGOSI
I tak oto dobiega końca nasza przygoda z Birmą. Dziś jeszcze zaliczyliśmy transfer Ngwe Saung Beach - Rangun, wprawdzie z przygodami (po półtorej godziny jazdy autobus się rozkraczył na środku drogi na jakąś godzinę, a lokalni ludzie dali nam schronienie w cieniu i obdarowali wodą pitną) i wprawdzie po 7 a nie 5 godzinach, ale jesteśmy w hotelu stosunkowo blisko lotniska, gdzie zamierzamy się odświeżyć, przepakować i o 23.15 wyjechać na lotnisko.
Czas więc na podsumowanie :)
Birma nie pachnie limonką i imbirem, jak pozostałe zwiedzone przez nas kraje Azji Południowo-Wschodniej, zwłaszcza Tajlandia. Pachnie niestety brzydko, bo sosem rybnym i ostrygowym, przywodzącym niestety woń padliny. Birma jednak mieni się tysiącem odmian ludzkiego uśmiechu, czego nie doświadczyliśmy wcześniej nigdzie indziej. Ludzie są w stosunku do siebie tak ludzko życzliwi, uśmiechają się i pozdrawiają bez żadnego podtekstu. Oczywiście trafiliśmy na cwaniaków (‚mafia’taksówkowa na dworcach) czy nawalonych buraków, którzy nie szanują niczyjego komfortu snu. Mimo wszystko jednak, przebywanie w tym kraju i podpatrywanie przez trzy tygodnie zwykłych ludzi w ich niezwykłym życiu, było ogromną przyjemnością.
Birma dopiero co otwiera się na świat i to naprawdę widać. Tak bardzo chce kontaktu ze światem zewnętrznym, że neony namawiające do zakupu smartfona biją po oczach, niezależnie od tego czy jest się w mieście czy w wiosce, w bogatej czy slumsowej dzielnicy. Jako kraj mają sporo do nadrobienia, albowiem jakość ludzkiego życia jest tu bardzo niska. Zaryzykuje twierdzenie, że nawet Kambodża ma się dzisiaj lepiej.
Turysta może się tu czuć bardzo bezpiecznie. Wciąż jest jednak nas - turystów - mało. Do tego stopnia jesteśmy egzotyczni dla ludności birmańskiej, że lgną do nas, chcą sobie robić zdjęcia z nami. Czasem było to zabawne, czasem kłopotliwe.
Z tego względu jednak warto wspomnieć, że Birma jest dość drogim krajem. Najdroższym, jaki do tej pory zwiedziliśmy. W równaniu ekonomicznym wygląda to tak: brak masy krytycznej turystów = wysokie marże.
Budżet hotelowy zamknął nam się średnio w ok. 47 USD, co uwzględnia bardzo słabej jakości noclegi (Mandalay czy Bagan), wypasione hotele (Ngwe Saung) czy dwie płatne skasowane rezerwacje. Warto zaznaczyć, że cena nie zawsze stanowi odzwierciedlenie standardu hotelu. Mam wrażenie, że zdecydowanie częściej płaci się za lokalizację.
Szeroko rozumiane zwiedzanie, uwzględniające transfery, opłaty archeologiczne (Bagan - 25 000 kyatów per osoba, Inle Lake - 12 500 kyatów per osoba, Mandalay odpowiednio 10 000 kyatów) czy wreszcie łódki, taksówki, dorożki wyniosły nas 600 USD. Na jedzenie, obejmujące również napoje wyskokowe (czyli zimny Myanmar) to średni budżet 12,5 USD na osobę. Warto zaznaczyć jednak, że nie oszczędzaliśmy i nie odmawialiśmy sobie niczego.
Mogliśmy zaoszczędzić na pamiątkach i innych ‚pierdołach’, bo te nas wyniosły prawie 500 USD, ale co to za zwiedzanie i podróżowanie, kiedy nie możesz obdarować najbliższych drobiazgiem ze nowo poznanego świata.
Przewidziany na Birmę budżet przekroczyliśmy nieznacznie, bo zaledwie o 4%, co chyba oznacza dobre zarządzanie zasobami finansowymi :)
Zgodnie z Łukaszem uznaliśmy, że Birma plasuje się na trzecim miejscu naszych azjatyckich podróży, po Wietnamie, który dalej króluje na szczycie listy jako podróż życia (tam wszystko było absolutnie doskonałe, a wódki w coolerze oraz cytuję ‚grillowanych krewetek’, o których ja nie mogę mieć zdania, nic nie przebije) oraz Indonezji, ze względu na wulkany i naleśniki w Ubud.
Birma była fantastyczna nie tylko ze względu na egzotykę i poniekąd dziewiczość miejsca. Te trzy tygodnie były tylko nas i pozwoliły nam się upewnić, że wciąż chętnie trzymamy się za ręce, przytulamy, wspieramy i przed wszystkim podążamy tą samą ścieżką wytyczonych wcześniej wspólnych wartości. Dziękuję Ci Mężu za wspaniałe wakacje :)