PRZEZ PRYZMAT MAŁGOSI
Niewiele da się napisać o kolejnym dniu nic nie robienia. Śniadanie, spacer, basen, lunch, plaża …
Bosko, ale .. gdybym miała spędzić tu choć jeszcze jeden kolejny dzień, dostałabym świra!
Dziś jednak zdarzyły się trzy rzeczy warte uwagi.
Poznaliśmy przemiłą włoską parkę, która przemierza Birmę w połowie na rowerach, w połowie autobusami… Respekt, bo mają 48 i 63 lata :) Spędziliśmy z nimi wieczór, zjedliśmy kolację (podczas której skatowałam ich moim łamanym - jak się okazało - włoskim), i wymieniliśmy się zaproszeniami do Warszawy i Milanu.
Przeżyliśmy boski zachód słońca. Godnie pożegnaliśmy Zatokę Bengalską, pijąc wino zakupione w górach przy Inle Lake, a które jednak nie dojedzie na testowanie do Warszawy. Zgodnie uznaliśmy z Fibakiem, że widok, gdzie słońce w całej swoje okazałości kąpie się w morzu, jest dość rzadkie…
Zaskoczyłam też dziś samą siebie. Idziemy sobie ulicą (jedyną w tej wiosce), rozglądamy się tu i ówdzie, i nagle coś mnie tknęło. Poprosiłam Łukasza, by wyjął bilet autobusowy na jutro. Porównałam znaczki na szyldzie sklepu i te z biletu. Okazały się tożsame. Przez przypadek trafiliśmy na punkt, z którego odjeżdża autobus do Yangonu. Nie dość, że zaoszczędziliśmy jakieś 2,000 kyatów na taxi, to jeszcze okazało się, że birmański wcale nie jest taki trudny … :)
Jutro wracamy już do Yangonu, skąd tuż po północy samolot zabierze nas do Dubajsu, a stamtąd do Warszawy.
Czas więc nastaje na podsumowanie naszej trzytygodniowej podróży …