Dzisiaj wracamy, ale przed nami jeszcze połowa dnia. Jemy śniadanie w podgrupach, po czym przed 10 oddajemy klucze, zostawiamy bagaże (poza moim i Maćka), wsiadamy w tramwaj nr 1 i jedziemy nad Ocean. Dziś miała być lampa i perspektywa wykąpania się w Oceanie, ale jest zimno i mgliście...
Falochron cały spowity we mgle, tak gęstej że niekiedy nie widać końcówki wędek rozpiętych na nabrzeżu. Podjęłam próbę uchwycenia dwóch statków i bojki, ale zanim rozstawiłam sprzęt, ustawiłam parametry, przyjęłam wygodną leżącą pozycję, zarówno statki jak i bójka zniknęły we mgle. Z Richardsonami doszliśmy do końca falochronu, w tym czasie Gosia i Maciek zanurzyli w Oceanie stopy wraz z butami, uznaliśmy zatem wszyscy, że był to najwyższy czas na powrót do centrum.
Tam rozdzielamy się na zadania w podgrupach. My idziemy po jakieś prezenty dla bachorstwa i trafiamy w oficjalnym sklepie FC Porto na sprzedawcę narodowościowca, który przeprowadza nas przez przyspieszoną lekcję historii antagonizmu północy i południa. Zadeklarował nawet udział w wojnie o niepodległość regionu Porto stwierdzając z nadzieją, że prędzej czy później dojdzie do walki.
Po tych jakże emocjonalnych zakupach, idziemy na szybki lunch i sok pomarańczowy. Tam doczekujemy na Maćka i Gosię oraz Państwa Richardsonów, którzy na koniec drażnią nas pysznymi lodami pistacjowymi. Wsiadamy do metra i odjeżdżamy w kierunku lotniska, skąd o 16.30 odlatujemy na Modlin.
Jakie jest Porto?
Klimatyczne i kompaktowe. Wszędzie blisko. Zaskakuje nas to pierwszego dnia, kiedy plan dzienny wyrabiamy w kilka pierwszych godzin. Miasto jednak zachęca do gubienia się w jego kamiennych i wąskich uliczkach, wsłuchania się w historie ulicznych bruków, zanurzenia się w otchłani dźwięków i zapachów.
Porto to jednak miasto dla ludzi aktywnych. Ostatnie co można powiedzieć, to to że ukształtowanie terenu jest płaskie. Ciągle góra-dół! Szacun dla tych, którzy podjęli się przebiegnięcia maratonu, którym miasto przywitało nas w niedzielę.
Turystycznie Porto spełnia najwyższe standardy. Wiele punktów informacji turystycznej, dzięki czemu człowiek się nie zagubi. Całkiem niezłe Portugalczycy radzą sobie z angielskim, co znacznie ułatwiało komunikację :)
Zaryzykuje twierdzenie, że jest taniej jak w Polsce. Miła odmiana po Islandii, Grenlandii i Szkocji. Nigdzie w Warszawie w centrum miasta za kawę i ciastko nie zapłacimy 9 złotych. Jedzenie, niezależnie czy to pizza czy owoce morza, jest w bardzo przystępnych cenach.
Ludzie. Uśmiechnięci i przyjaźni. Południowy temperament, ale bez francuskiej arogancji czy włoskiej nachalności. Normalni. Tyle że dużo i wszędzie palą.
Tak! Polubiłam to miasto ... Obrigada Porto!