Jakże czekaliśmy na dzisiejszy dzień. Nawet wstanie o 6 rano nas nie bolało. Szybkie dopakowanie naszych plecaków i ruszamy w okolice Łodzi po Młodego. Trasa z przystankiem w bardzo dobrze zaopatrzonym sklepie weld.pl w Dąbrowie Górniczej i jedzeniem zajęła nam 6 godzin. Ok. 14.00 podjechaliśmy na parking w Zawoi, przed wejściem do Babigórskiego Parku Narodowego. Przebieranki we właściwy ekwipunek i ruszamy pod górę.
Początkowo szlak wiedzie łagodnie pod górę, szeroką szutrową drogą. Po ok. 20 minutach dochodzimy do rozstajów, skąd na górę prowadzi już wąskie, kamieniste i błotniste podejście. Rafałkowi daje się we znaki plecak. Wszak jest to jego pierwszy raz, a my jego plecaka nie oszczędziliśmy wrzucając mu całe żarcie i komputer. A droga dalej nie ułatwia. Robi się coraz stromiej. Coraz częściej zatrzymujemy się, by Młody złapał kilka oddechów, łyka wody i podciągnął spodnie, które z regularnością szwajcarskiego zegarka opadają co czterdzieści kroków. Po chwili wyciągamy kijki, albowiem strome schody pokryte są lodową, na w pół zamarzniętą breją i nawet doskonały wibram przestaje sobie dawać z nim radę. Mnie samej przez chwilę zrobiło się bardzo gorąco, gdy prawa noga zaczęła niekontrolowanie zjeżdżać w dół, mimo nieudolnych prób zatrzymania jej. Wybrnęłam jednak z tej sytuacji i mogłam iść dalej. Reszta drogi wiedzie pod górę.
Niecałe 500 m przewyższenia przechodzimy w 2 godziny 15 minut. Słabiej niż sugerowałby czas PTTK, ale dla nas najważniejsze jest bezpieczeństwo. Rafał jest wykończony. Boli go wszystko, a najbardziej plecy. Dostał w kość! Nie obiecywaliśmy mu jednak spacerku po śniegu, a solidne zmęczenie się w zimowych górskich warunkach. W schronisku Markowe Szczawiny, które zmieniło się od czasu ostatniego pobytu Łukasza w tym miejscu, czekała na nas nagroda w postaci gorącego posiłku oraz grzanego wina (dla innych piwa i tymbarku mięta-wiśnia).
Po obiedzie kulturalnie się wykąpaliśmy, rozpakowaliśmy, chwilę poczytaliśmy i ok. 20.30 padliśmy jak zabici.