Poprzedni wieczór nam się urwał. Powiedzmy, że to ze zmęczenia Tymczasem ten dzień zaczął się bardzo szybko. O godzinie 7 już byliśmy na śniadaniu. Hmmm... śniadanie! Przesolona jajecznica, która zrobiłam sobie sama w obawie, że dostanę jajka sadzone lub omlet, gumiaste tosty i cudowna herbata optymalnie słodka. Na szczęście dla mnie, gdyż z racji jej słodkości dla Łukasza była nie do wypicia o 8 rano siedzieliśmy już w busiku do Ha Long City. Przez kolejną godziną krążyliśmy po kwadratach Starej Dzielnicy, zbierając kolejnych pasażerów. Na miejsce dojechaliśmy ok 13, a było to zaledwie 150 km od Hanoi. Busik rozparcelowano w momencie. O ile w Tajlandii do końca zastanawialiśmy się w jaki sposób agencje rozliczają się z hotelami, przewoźnikami i setka innych pośredników po drodze, o tyle w Wietnamie robią to na oczach ludzi. Najpierw dola dla agenta, potem dola dla kierowcy autobusu, potem pośrednik i na koniec faktyczny usługodawca. Pół godziny później byliśmy już na łódce czekając na lunch. Lunch ... z całego rozmaitego zestawu potraw, na który składały się małże, ryba, wieprzowina, tofu, kapusta pac cho, ryż i frytki najbardziej smakowały mi frytki. Znając mnie, można by uznać, że jestem niewiarygodna, gdyż jem tyko kurczaka, ale moje kulinarne guru Monika też tak uznała. Nie mamy jeszcze zbyt wiele do powiedzenia w kwestii kuchni wietnamskiej, ale zidentyfikowaliśmy wspólny element dla wszystkich posiłków, które do tej pory zjedliśmy. W Wietnamie nie używają przypraw. Rosół z kurczaka ma kisielowatą konsystencję i gdyby nie sos sojowy byłoby nie do przełknięcia. Po lunchu odbiliśmy od brzegu. Trafiła nam się cudowna wręcz pogoda, więc widoczność rozmaitych skał w zatoce była doskonała. Usiedlismy na dziobie i rozkoszowalismy się listopadowym upalnym słońcem, wiatrem układającym włosy w artystyczny nieład i ciszą ... Tak, do tego uczucia tęsknilismy najbardziej kumulując cału urlop na ten wyjazd. Ok 4 przybilismy do "surprise cave". Moim znajwiększym zdziwieniem była ilość turystów. Nie sposób nie zgodzić się Marianem, który stwierdził, że jest jak w kolejce na Giewont. Grota jak grota. Wiele stalagmitów, stalaktytów, stalagnatów i innych stala-obiektów. Widziałam w swoim życiu juz tyle grot, że trudno o zaskoczenie. Co wyrózniło tę grotę to jej wielkość. Spokojnie możnaby ją zagospodarować na potrzeby średniej wielkości mongolskiego miasta. W trakcie zwiedzania przewodnik obraził Łukasza - objechał go wzrokiem od góry do dołu, oceniając czy zmieści się w przejściach między komorami. Zmieścił się, ale kobieta z bliskiego wschodu, którą spotkalismy w porcie, na pewno miała. Swoją drogą musiała czymś podpaśc jakiemus mężczyźnie, gdyż twarz miała w połowie pokiereszowaną kwasem. Po wizycie w jaskini, odbiliśmy od brzegu w miejsce, w którym będziemy nocować. Męska część uczestników zrobiła konkurs skoków do wody z najwyższej części pokładu. Mariusza i Łukasza trzeba było namawiać i motywować. Najlepiej zadziałay zdjęcia innych panów, którzy wcześniej do tej wody skoczyli. Sama też bym popływała, ale zadziałało prawo murphiego... furagin został w Hanoi ;-( Co mnie jeszcze zaskoczyło tutaj to fakt, że po tylu przygotowaniach, tylu godzinach spędzonych nad lekturą oraz tylu dylematach związanych z chemiczną profilaktyką przeciwko malarii i innym tropikalnym chorobom, nie spotkalismy jak dotąc ani jednego komara! Oby tak dalej! Kolacja była całkiem niezła, jak na te warunki. Do kolacji szklaneczka czegoś mocniejszego, oczywiście pod pozorem flory. Reszta wieczoru upłynęła spokojnie, no bo gdzie by tu wyskoczyć, jeśli nie do wody ;-)