Geoblog.pl    fibaki    Podróże    Wietnam 2011    Sapa - dzień 1
Zwiń mapę
2011
10
lis

Sapa - dzień 1

 
Wietnam
Wietnam, Lào Cai
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8386 km
 
Do Lao Cai - przystanku końcowego kolei - dojechaliśmy o 6.15 rano. Pociągiem z kuszetkami. Lokomotywa spalinowa, dlatego 330 km jechał 8 godzin. Ale sama kabina niczego sobie. Troche w prlowym stylu, ale niczego nam nie brakowała. Toaleta blisko i zawsze z wodą. Było nawet lustro. Hanoi vodka kupiona naprędce też nas mile odprężyła. I wszystko zgodnie z zaleceniem lekarza medycyny podrózy. Wprawdzie nie wspominał o proporcjach, więc stosujemy tu pewną dowolność wychodząc z założenia im więcej tym lepiej. Dworzec w Lao Cai to jak dworzec w Zakopanem. I widać ręke francuskich kolonizatorów jeśli chodzi o zabudowę. Wystarczy jednak zboczyć uliczkę w bok od głównego punktu, by spotkac ponownie typowo wietnamska zabudowę czyli cztery ściany przykryte czymkolwiek. Busikiem przejechaliśmy do Sapy. Lokalny kurort. Ale my akurat musielismy trafić do jedynego hotelu, na który stać Wietnamczyków. Syf, kiła i mogiła. Na szczęście okazało się, że ruszamy w trekking i nie musimy tam dzisiaj spać. Niestety padało. Monia przechrzciła Wietnam na Wet-nam. Przydały się zakupy poczynione w decathlonie w przedddzień świeta zmarłych. Ruszyliśmy. Nasza grupa liczyła sobie 5 osób, my plus samotnie podróżująca Belgijka Lin. Dołączyły sie do nas również przedstawicielki etnicznych grup. Mówiły doskonale po angielsku, a ponieważ droga była długa, poznaliśmy historię każdej z nich. Niektóre podróżowały same, inne z 3-4 miesięcznymi dziećmi. Każda z nich z koszem, w którym niosły lokalne wyroby, które my naturalnie musieliśmy kupić w ramach wdzięczności za okazaną pomoc w trakcie podróży. Ale prawda jest taka, że bardzo nam pomogły. Ja się czułam jakbym miała swojego anioła stróża obok, akurat w momencie, w którym traciłam kontakt z podłożem. A nie była to rzadkość. Schodziliśmy tarasami ryżowymi i zboczami, gdyż inne trasy były prawdopodobnie nie do przejścia. Ślisko, mokro, błotniście. Ale widoki zapierające dech w piersiach mimo iż ryż skosili już we wrześniu i nie były one tak zielone jak na voucherach. To był też dzień, w którym uaktywniliśmy muggę, gdyż z chwilą, gdy deszcz przestał padać, wyleciał rój moskitów. Tak więc komar spotkany, ale w rywalizacji Małgosia-moskit nadal 0:0. Po 3 godzinach zrobilismy sobie przerwe na lunch. W międzyczasie obsiadły nas nasze towarzyszki trekkingu, przekrzykując się nawzajem i zachwalając swoje produkty, mimo iż były one takie same. Po długich negocjacjach kupiliśmy dwa portfele za 10 dolców, choć wiedzieliśmy, że to bardziej za ich pomoc niż za mało wartościowe przedmioty. W trakcie lunchu, zrobiłam sobie wkrętkę odnośnie panujacej tu cholery, więc nie zamierzałam jeść niczego co surowe czy myte w tej wodzie. Ucieszyłam się na widok jednorazowych patyczków. Moja radość trwała jednak krótko, gdyż po chwili uświadomiłam sobie, że nigdy wczesniej nimi nie jadłam. Efekt był zatem łatwy do przewidzenia. Jedzenie ostygło a ja poddałam sie po 1/4 talerza. Dodatkowo Lin, która na co dzień pracuje w Unicef, powiedziała, że przed wylotem sprawdzała i nie było tu żadnego ogniska cholery. Po lunchu ruszylismy dalej. To juz był przyjemny spacerek, mimo iż ciężkie plecaki bardzo nam ciążyły. Zwiedziliśmy po drodze szkołę, rozliczne wioski zamieszkałe przez kolejne etniczne społeczności różniące sie jedynie strojami (choć pewnie sporo upraszczam pisząc w ten sposób). Ostatecznie dotarlismy do naszego miejsca noclegu, którym była zaadoptowana stodoła z użytkowym poddaszem. Czysto i bardzo przyjemnie. Orzeźwiający prysznic i czekamy na kolację... Postanowiliśmy znaleźć słodkie wino z ryżu w lokalnych sklepikach. To co znaleźliśmy było najpierw sake z ryżu - lokalnym samogonem, który wykrzywił nam twarze. Potem znaleźliśmy drogie białe wino dla francuskich arystokratów, którzy tu pewnie jeszcze zaglądają z sentymentu. Skończylismy na piwie. Kolacja była doskonała, ba, nawet obracanie pałeczek nieźle mi wychodziło... Po kolacji dwie lokaleski rozkręciły nam wieczór prostą grą w karty, ale jakże skutecznie integrującą całe mieszane towarzystwo: dwie Szwajcarki, troje Belgów, 2 Chińczyków i nasza czwórka. Karą było picie lub śpiewanie. Dobrze, że nie wprowadziliśmy naszych zasad z makao A ponieważ przegrywała właściwie tylko Lin, za chwilę była nieźle pijana i jak się okazało, nawet nieźle śpiewa. Marian z kolei znalazł sposób na nieprzegrywanie, ale po chwili duet belgijski odkrył jego oszustwa. dlatego po chwili musiał zaśpiewać. Na szczęście po polsku, bo tekst leciał mniej więcej tak: "wietnam, wietnam pali się ... wietnamczyki, skurczybyki, opalają w słońcu się..." Wieczór dobiegł końca gdy skończyła się happy water czyli sake. A teraz idziemy na górę do stodoły spać. Jutro czeka nas cięzki trekking, a plecaki wcale nie stały się lżejsze. I na koniec - Małgosia - komary: 0:1 ;-(
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
fibaki
Fibaki
Malgosia i Lukasz
zwiedzili 16% świata (32 państwa)
Zasoby: 288 wpisów288 292 komentarze292 2924 zdjęcia2924 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
01.01.1970 - 01.01.1970
 
 
 
25.02.2018 - 05.03.2018