Obudził nas kogut o 4 nad ranem. Zapiał 2,5 razy. Te 0,5 raza wynikało z tego, że ktoś mu przerwał w połowie ;-) Wstalismy jakieś 4 godziny później. Baliśmy sie tej nocy, z właściwie jej zimna, ale ważące ze 2 tony dwie kołdry zrobiły swoje. Wietnamski pająk na szczęscie wylądował na materacu Mariana. Pyszne śniadanie, na które podano naleśniki i banany. Do tego przepiekna pogoda... słońce, brak wiatru, ciepło. I ruszylismy w drogę. Znów z ogonem kobiet z kolejnego plemienia. Pewnie znów oczekujących na zakup super portfeli lub innego peseudo ręcznie robionego badziewia. Droga była super. Wzdłuż zboczy gór, trochę w dół, troche w góre. I ciagle przepiękne widoki. Po 2 godzinach dotarliśmy nad wodospad. Potem lunch w pobliskiej wiosce. I oczywiście namolne kobiety, które usiłowały wyciągnąć kasę w jakikolwiek sposób. Nie rozumiały słowa nie. Stamtąd przeprawa przez nowy most, który wciąż nie budził zaufania, a co dopiero stary. Mimo to zdecydowalismy się. Jak powiedział nas przewodnik - 5000 dongów (0,25 USD) to śmieszna cena za dobrą śmierć. Wszyscy przeszliśmy, ale tylko dla mnie było to nie lada sukces, biorąc pod uwage lęk wysokości. A potem było podejście, które wraz z piwem wypitym podczas lunchu odebrało mi resztki siły. Gdyby nie pomoc Mariana, nie doszłabym do autobusu, który był 5 metrów dalej. Autobusem dojechaliśmy do Sapa. Tam zakwaterowanie w super ... obleśnym hotelu z grzybem na ścianie i zajebistym widokiem na góry. Dostaliśmy prawdopodobnie najlepsze pokoje w tym hotelu o wdzięcznej nazwie emotion - zapewne z powodu emocji, jakie budzi... Szybki prysznic w drewnianej wannie z drzewa sandałowego i spacer po mieście, które naprawdę wygląda jak nasze Zakopane. Ciepła herbata w przydrożnej restauracji i masaż - relaxing oil body massage za 10 dolców. Ja miałam (nie)szczęscie trafić na masazystę, który wyzył sie na mnie łącznie z siedzeniem na plecach. Wyszłam z bardziej obolałymi mięśniami niż po powrocie z trekkingu. Zjedliśmy przepysznego croissanta - hmmm... ktoś mi kiedyś wspominał, że w Wietnamie mają najlepsze francuskie pieczywo... Mają. Te croissanty będę wspominać długo. Potem kolacja, już nie tak dobra jak wczoraj, ale wciąz zaskakujaca jeśli chodzi o to miejsce. Została z nami Lin, której zaoferowalismy nocleg w pokoju. I wykręciła się super fajan imprezka... A Jutro znów w góry ;-)