Znów wstaliśmy wcześnie i po szybkim śniadaniu, na którym dla mnie zjadalna była tylko bagietka z dżemem, ruszyliśmy w droge. Opcjonalnie był smażony ryż z krewetkami, brr... W autobusie wyszedł kwas z Francuską, która zapomniała zapłacić za wypite piwo. Można byłoby jej uwierzyć, gdy nie każdorazowe pytanie recepcjonisty przy zdawaniu klucza do pokoju, czy ktoś coś wypił. No cóż, jak widać małe oszustwa nie są tylko domeną Polaków, jak niestety się o nas mówi. Po 30 minutach przesiadka na łódkę. Tym razem byliśmy bardziej przygotowani i zabezpieczeni przed słońcem i moskitami. Zwłaszcza że malaria w tej części Wietnamu jednak występuje. Najlepszym lokalnym sposobem na jej pokonanie jest nalewka z litra coli + kg pieprzu + kg imbiru, pita 2 razy dziennie po szklaneczce. Pływaliśmy dzisiaj po dolnej części rzeki. Tak samo brudnej i tak samo zaludnionej Wietnamczykami mieszkającymi w domkach przykrytych blacho-ściano-dachówkami, często o pochodzeniu azbestowym. Wizyta w sadzie owocowym, gdzie mieliśmy okazję podziwiać pielęgnację owoców. Za zerwanie pojedynczego owocu grozi kara 100 000 dongów, tj. 5 dolców. Przechodziliśmy również przez monkey bridge nad stawem, który powstał w wyniku zaadaptowania leju po zrzuconej przez Amerykanów bombie. Wcześniej w tej sadzawce były również aligatory i węże, ale teraz został tylko stawem hodowlanym. Podczas przeprawy przypałętał się do mnie pewnie jedyny pająk z okolicy. Musiałam jednak zachować zimną krew, gdyż spanikowanie na moście, na który składała się tylko jedna belka, byłoby nierozsądne. Chwilę potem siedzieliśmy przy stoliku poczęstowani owocami, które są w tym ogrodzie: ananasów, mango i pomelo nie trzeba przedstawiać, ale były także: rambutan (małe, czerwone, włochate o słodkim żelowym środku), papaya (uważana za najzdrowszy owoc Azji z uwagi na zawartość antybiotyku, jak czosnek czy cebula, choć o niekoniecznie przyjemnym smaku), jack-fruit (gąbczasta konsystencja o smaku ananasowo-kokosowym). No i jest jeszcze durian. Zabrania się wnoszenia tego owocu do zamkniętych pomieszczeń, gdyż śmierdzi jak - delikatnie ujmując - kanali(z)a, ale ponoć wybornie smakuje. Ponoć, gdyż nie odważyliśmy sie jeszcze go spróbować. Po deserku ruszyliśmy w dalszą część spływu, wracając już w kierunku Can Tho, gdzie nocowaliśmy wczoraj. Po ok godzinie byliśmy na miejscu, szybki lunch i pifko, choć w moim przypadku terapeutyczna kawa z mlekiem wyglądająca jak czarna, i wracamy do Sajgonu. W drodze powrotnej wysadzamy niemieckich kolegów, których Marian pożegnał komentarzem "see you in Treblinka", co zapewne wyraziło generalną niechęć Polaków do Niemców, wciąż gdzieś tkwiącą w nas wszystkich. Zatrzymujemy się również na targu owocowym i dokonujemy stosownych zakupów, płacimy za zamówienie, choć go nie tknęliśmy ze względów higienicznych i napominamy jedną z mamuś (druga doskonale zdaje egzamin z komunikatywności), by raczyła sie do nas odzywać częściej niż raz na tydzień Niestety zostawiam tu coś jeszcze. Zdjęte z puchnącego palca, w zamierzeniu na chwilę choć tak naprawdę już na zawsze, 2 pierścionki (jeden urodzinowy z rubinem z Tajlandii od męża, drugi z Indii otrzymany od taty). O ile mąż ma jutro niepowtarzalną okazję zastąpić tajlandzki rubin niekonweniujacy z zielenią moich oczu wietnamskim szafirem, o tyle tatę trzeba znów wysłać do Indii. Zatem w stratach moich i Łukasza jest 1:1. Łukasz obowiązkowo zostawił na lotnisku w Hanoi 16 letni kozik, albowiem znalazł się on w niewłaściwym bagażu... podręcznym. Kozik robił wrażenie, bo Wietnamczyk zarekwirował go do swojej kieszeni, a nie kontenerka wypełnionego w 1/3 sprzętami o podobnym mechanizmie działania. Wracając do Sajgonu przejeżdżamy przez 2 mosty, z których Wietnam chyba jest dumny: jeden mający 3 km, 216 metrów wysokie filary i dopiero co zakończony. Drugi ma dodatkowo znaczenie historyczne. Australia mając chyba poczucie winy za krzywdy wyrządzone podczas wojny z Wietnamem (gdzie walczyła po stronie Amerykanów obok Nowej Zelandii, Taiwanu, Tajlandii, Korei Płd i Płd Wietnamu), pożyczyła Wietnamowi kasę na jego budowę i sama go też wybudowała. Na moście tym wisi więc flaga australijska. Autobus nam się zapełnił uczestnikami jednodniowych wypadów do Delty, których przewodnik namaszczony komunistycznym bełkotem poczęstował przemową polityczną jak wielkie krzywdy wyrządziła Wietnamowi Ameryka (jak mogli przegrać mając Chucka Norrisa??), zapominając, że przed chwilą sam wskazał również na innych uczestników wojny. Faktem jednak jest, że wojna dla idei jest najgorszym złem jakie człowiek może wyrządzić drugiemu człowiekowi 140 km, które mamy do Sajgonu, nasz autobus pokona tylko w 3,5 h. Ok 6 dotarlismy do Sajgonu. W Sinh Tourist zakupiliśmy open bus ticket do Hanoi, gdzie będziemy powoli wracać po wylądowaniu z Phu Quoc. Mimo pozytywnego zaskoczenia ceną (40 usd vs. 75 usd, o których mówił Kemy w Hanoi), chłopaków najbardziej ucieszyły gratisowe koszulki. Przypuszczalnie dlatego, że maleją proporcje czyste do brudne ;-) Wynegocjowalismy cene 25 usd za duzy pokój dla 4 osób i po szybkim prysznicu udajemy sie na kolację i upragniony masaż :-)