Wczorajszy wieczór był chyba pierwszym od przyjazdu do Wietnamu, gdzie pozwolilismy sobie na wieczorne szaleństwo. Najpierw zjedliśmy prze-pysz-ne żarcie w resturacji o znaczacej nazwie Little India. Była to jak dotychczas najlepsza potrawa zjedzona w Wietnamie, więc może się okazać, że Indie w pełni zasługują na etykietke kraju, w którym podaje sie najlepsze jedzenie. Po jedzeniu poszliśmy na masaż. za godzinę masażu Łukasza, Mariusza i Moniki warto było zapłacić, mój raczej nie przejdzie do historii w kategori "najlepszego masażu stóp ever". No chyba, że panowie dostali coś ekstra, gdyż jęki dochodzące z ich pokoju możnaby uznać za conajmniej dwuznaczne :-) Potem było piwo, jedno, drugie. Panowie i Monika przerzucili sie na coś mocniejszego, a ja skosztowałam lokalnego rumu z miodem i cytryną. Prawde powiedziawszy, był prawie jak rum miodowy przywieziony z Lanzarote. Dobry, słodki i już znajomy. Następnie szlajaliśmy sie trochę wzdłuż rozświetlonych neonami ulic. Biznes handlowy zamyka sie ok 23. Potem są już czynne tylko bary i kluby, których w tej okolicy nie brakuje. Nawaleni angole w bardzo różnym wieku śliniącymi sie na widok młodych Wietnamek, a te widząc potencjalnie dodatkowe dolary niestety dotrzymują im towarzystwa... Ranek był dla mnie miłym zaskoczeniem. Obudziłam się, a obok mnie koszyk pięknych czerwonych róż :-) miło ;-) Ale żeby je zdobyć, mąż musiał przejść przez park i zagrać w kometkę z Wietnamką. Poranna aktywność sportowa Wietnamczyków jest godna pozazdroszczenia, nawet jeśli część z tego to tylko propaganda komunistyczna. Zjedliśmy śniadanie, podczas którego wypiliśmy urodzinowego drinka. Kelnerzy spoglądali na nas ze zdziwieniem, wszak była to dopiero 9 rano;-) Ale wyjaśniliśmy na czym rzecz polegała i potem kilkakrotnie składali mi życzenia. O 10.30 taksówka zawiozła nas na lotnisko. o 12.40 wystartowaliśmy ATR72 i po godzinie bylismy na miejscu. Być może jestem nieobiektywna względem siebie, ale ... byłam naprawdę grzeczna podczas lotu, choć słuchanie piosenki One Republic przed lotem z tekstem: " (...) we are going down" było trochę jak kuszenie losu ;-) Prawda jest taka, że lot minął bardzo spokojnie, a po godzinie od lądowania jestesmy już w Kim Nam Luong Hotel, gdzie mamy bungalow z widokiem na morze. Temperatura 31 st, piękne słońce - jakby ktoś pytał z tych co spędzają listopad w zimnej, a nawet mroźnej Polsce. Będziemy tu leniuchowac przez 3 kolejne dni ;-) Aktualnie pijemy pifko na tarsaie recepcji ;-) Na wieczór zakupiony w strefie 12 czarny jasiu (jakby ktoś chcial złożyć zamówienie to 0,75 L to 24 USD). W końcu to nie byle jaki wieczór. Dziś moje chrystusowe urodziny ;-) Po słabym posiłku i wypitym pifku, zalogowalismy sie w naszych słabych domkach (dobrze, że w ogóle cokolwiek znaleźlismy, gdyż dzisiaj rozpoczął się sezon i w okolicy wolnych domków brakuje do 24 listopada), a potem ... kąpiel w morzy Południowo-Chińskim. Ciepłe, przejrzyste - choć seria programów o atakach rekinów kazała mi sie oglądać wokół siebie ilekroć wchodziłam na głębokość powyżej ud. No dobra, temperatura odczuwalna to jakieś 40 st. :-) Potem pyszna kolacja na nabrzezu w świetle zachodzącego slońca. Cudownie!