Oj, zabalowaliśmy wczoraj :-) Drink u zakompleksionego germańca (co sugeruje nazwa kanjpy "german b") rozochocił nas alkoholowo. Skończyło się grubo po północy, ale mieliśmy sporo do podsumowania i obgadania. Rano, po szybkim śniadanku, wyszliśmy na plażę. Ja osobiście miałam dylemat co zrobić z moim oparzeniem 2 stopnia. Wyszły bąbelki, a Mamusia nie raczyła odpowiedzieć na sms!!. Skończyło się na żelowym sterylnym opatrunku, który póki co sie bardzo sprawdza. Potem godzinka masażu i spacer wzdłuż plaży. Niestety burze, które przez ostatnie noce nękały wyspę, przywiały wiele syfu na plażę i w morze, powodując, że morze stało się nie nadające do użytku. Teraz szybki lunch, obowiązkowo piwo i ... znów plaża. Po lunchu, który nie był na tyle szybki, żeby starczyło czasu na plażę, udaliśmy się na nocne łowienia kalmarów. Impreza wychwalana pod niebiosa przez miejscowych (zarówno Wietnamczyków jak i przedstawicieli rasy białej). Owszem, barbecue dla panów było wyśmienite, ja z see food spróbowałam jedynie czerwonego wina, ale samo łowienie kalmarów zakończyło się na jednej małej rybce i ośmiornicy w moim wydaniu, oraz jednym kalmarze w wydaniu Mariusza. Mąż rzucając haczyk na kalmara (ma tyle haczyków ile kalmar odnóży), złowił jedynie mnie. Obeszło się bez większej krwi. Generalnie impreza przereklamowana. Wróciliśmy z zamiarem szybkiego piwa przed snem, ale skończyło się na niesmaku w szwajcarskiej nabrzeżnej resturacji... Jutro wylatujemy do Sajgonu. Brrr... znów samolot ;-)