W ostatni poranek na wyspie przywitał nas deszcz. To najlepszy znak, że pora się stąd zmywać. Zjedliśmy sniadanie i ok 11.30 byliśmy już na lotnisku. Jako miłośniczka nie-lotów dostałam jeden lot gratis, albowiem trafił nam się transfer przez Rach Gia. Jednym słowem dwa starty i dwa lądowania oraz 30 minut czekania na lotnisku. Ok 15.30 byliśmy już w Sajgonie w zanjomym hotelu, gdzie recepcjonistka rozpoznała nas już z ulicy. Zostawiliśmy plecaki w pokoju i poszliśmy do również znajomej restauracji Little India, albowiem bylismy baaardzzooo głodni. Po posiłku sie rozdzieliliśmy, albowiem Monia z Marianem mieli opracowana trasę dla turystów. My postanowiliśmy sprawdzic ceny elektroniki, albowiem mąż obiecał mi w prezencie i-phone lub innego smartphona, który zaspokoilł by mój wybredny elektroniczny gust. Niestety, ceny i-padów, i-phonów, smartphone oraz innych akcesoriów tego typu są w tej lub nawet wyższej cenie osiągalnej w Polsce. A zatem to nie Tajlandia, gdzie cena była ok 30-50% niższa niż Polsce. Postanowiliśmy skupić się więc na innych walorach Sajgonu i poszliśmy na masaż. Po drodze zastanawiałam się jaką część ciała mogę poddać masażowi, skoro mam niekontuzjowane (fizycznie lub przez słońce) zaledwie: lewą nogę bez stopy, prawe udo, plecy bez barków... Zostały mi dłonie. Obawiam się jednak, że tego w ofercie mogą nie mieć ;-) Przed masażem wstąpiliśmy na rozluźniającego drinka do pobliskiej restauracji, gdzie spotkaliśmy tę rozwrzeszczaną i awanturującą się ekipę z Ha Long, która nie chciała wejść do autobusu za 4 USD, uważając, że rozkładane siedzenie nie przystoi polskiej d-upie. Pamiętając hura entuzjastyczne opinie chłopaków na temat wytworności masażu - full body (nie "full boby", cokolwiek to jest!), zamówiłam sobie to samo. To był chyba jeden jedyny raz, kiedy pozwoliłam kobiecie wejść mi na plecy i zdeptać do nieprzytomnego niemalże. Fakt jest faktem, było bardzo dobrze. Po masażu drink upamiętniający masaż i mała rundka po sklepach. Gdzieś trzeba kupić koszulki z podróży