Dzisiaj pożegnaliśmy Sajgon, a że wyjazd był o 7, pobudka musiała być jeszcze wcześniej. Naleśnik w pobliskiej restauracji, gdzie znają nas z alkoholu do śniadania Na miejsce przyjechaliśmy ok 13. Szybko się zakwaterowaliśmy w guest housie organizatora transferu (Sinh Tourist, przystępny cenowo organizator wszystkiego co wiąże się z turystyką po Wietnamie) i poszliśmy na lunch. Zgodnie ze swoim upodobaniem, zamówiłam kurczaka w trawie cytrynowej i chili, ale ewidentnie zapomniano o trawie, i kurczak był tylko chili. Potem spacer wzdłuż plaży... Po tym co zobaczyliśmy na Sao Beach (Phu Quoc) lub chociażby przed samy resortem na wyspie, ta plaża nie zrobiła na nas żadnego pozytywnego wrażenia. Morze brudne, piasek ok, ale różne morskie śmieci wyrzucone przez fale leżą i się rozkładają (łącznie z utopionym prosiaczkiem, który docelowo wyląduje pewnie jako wieprzowina dorzucona do zupy pho, tradycyjnego wietnamskiego rosołu z dodatkami różnej maści). Ale były muszelki, co oznacza że kolekcja muszelek brata powiększy sie o zbiory wietnamskie Ten punkt na mapie był polecony z uwagi na piękne wydmy (białe, żółte i czerwone), na których snowbordziści trenują przed sezonem zimowym. Poza wydmami są tu bowiem tylko Rosjanie. Musi być ich sporo, skoro wszelkie ogłoszenia są dwujęzyczne, a w pozostałych odwiedzonych przez nas miejscach, nie zadali sobie żadnego trudu, by napisać coś po angielsku. zdarzało się nawet, że menu miało tylko niektóre pozycje zapisane po angielsku, i wtedy na chybił-trafił. Wieczór spędzamy więc spokojnie, bo co tu robić skoro wszyscy chodzą spać z kurami...