Wyspaliśmy się dzisiaj. Ale jak sie chodzi późno spać, to tak jest. Wczoraj bowiem nie poszliśmy spać z kurami, gdyż dopiero po kolacji krewetkowej (w moim przypadku krewetki równe były sałatce z kurczakiem), zakrapianej alkoholem. Widać, że znają tu upodobania naszych sąsiadów zza wschodniej granicy, albowiem w żadnym innym mieście nie wstawiono nam butelki wódki do dzbanka wypełnionego lodem. Podawano na ogół szkalnkę z wódką i lodem, szklanę wódki lub szklankę z lodem. Więc, gdy wstaliśmy dzisiaj to słońce było już wysoko. Śniadanie i basen... do tego zimne piwko i parasol, który omal nie wbił się w mój lub Moni obojczyk. O ironio losu, bałam się samolotu a największe zagrożenie jak do tej pory to lecący parasol. Nawet chłopakom podniósł się poziom adrenaliny. Ok 1.30 podjechał wypożyczony jeep i ruszyliśmy na zwiedzanie Fairy Stream i White Canyon. Miejsce urokliwe, a zwiedza się je brodząc po kostki w wodzie. Można też nadziać się na minę i wdepnąć w głębsze miejsce, np. do pół uda ;-) Kanion piękny - biało-żółto-pomarańczowo-czerwony. Brakowało tylko ... krokodyla ;-) Następnym punktem programu była wioska rybacka. Zwiedzanie wioski ograniczyło sie jednak do jednego punktu widokowego, z którego można było podziwiać nagromadzenie łódek rybackich. W dalszej kolejności pojechaliśmy do White Sandune... Zrobiło wrażenie. Ogromne wydmy w otoczeniu niebieskiego jeziora, na którym kwitna lotosy. W Polsce takie wydmy zostałyby dawno zamknięte dla ruchu turystycznego, a tu można nie tylko chodzić, ale jeździć quadami. Z Łukaszem nawet zaryzykowaliśmy zjazd na specjalnym plastiku w dół ... Wow, niezłe uczucie. Po godzince na białych wydmach, pojechaliśmy na zachód słońca na Yellow Sandune... Zachód i owszem, ale same wydmy już bardzo brudne i zatłoczone. Kilka fotek dla potomności i ruszyliśmy w droge powrotną. Nasz kierowca chyba również się spieszył, bo zwalniał tylko na dziurach, które urwałyby mu koło. Normalnie wietnamski brat Hołowczyca, w dodatku przed rajdem Dakar. Po powrocie kolacja już w zaprzyjaźnionej restauracji, gdzie znów podano krwetki ( w moim przypadku kurczaka w trawie cyrtynowej i chili) oraz zmrożoną wódeczkę. Za wysoki rachunek (tj. 20 dolarów) dostaliśmy banany na koszt firmy ;-) A teraz chillout w basenie ...