Odespaliśmy dzisiaj niewygody poprzedniej nocy, zwłaszcza że poprzedniego wieczoru zrobiliśmy sobie wieczór ze słuchaniem muzyki polskiej, a po kilku drinkach dodaliśmy do tego nasz wokal na pół hotelu. Po śniadaniu, które nie smakowało nam juz tak bardzo jak wczoraj o 6 rano, wyszliśmy do naszych krawców na drugie przymiarki. Niestety, trzecie są konieczne i podobno finalna wersja będzie o 3 popołudniu. Następnie wypożyczyliśmy rowery za dolara od sztuki na cały dzień, co okazało się genialnym pomysłem Mariusza, albowiem dało nam okazję dotrzeć do takich miejsc w Hoi An, do których na pieszo na pewno byśmy nie dotarli. Szybki lunch po drugiej stronie rzeki (jakkolwiek by się nie nazywała, była żółta i mętna), gdzie obiecane duże porcje żywieniowe ledwie zaspokoiły pierwszy głód Łukasza Ale piwko za 1,6 PLN bardzo smakowało. Następnie kolejne zakupy, z których oczywiście najbardziej ucieszył mnie ten pierścionek z szafirem, który ostatecznie pozwoliłam mężowi sobie kupić. I znów szusowaliśmy wzdłuż urokliwych uliczek Hoi An, gdzie wszystkie budynki mają kolor cieplutkiego żółtego. O 3 podjechaliśmy do naszego krawca, gdzie wszystko było wprawdzie gotowe, ale nie wszystko było jak trzeba. Parafrazując Millera, krawców poznaje się po tym, nie jak zaczynają, a jak kończą. Finalna obsługa była fatalna (poszło o głupi pokrowiec na płaszcze, które ostatecznie wyegzekwowaliśmy), choć obiektywnie mamy fajne rzeczy za niewielkie pieniądze Odwieźliśmy tobołki do hotelu i znów wyszliśmy na rowery z zamiarem dojechania na słynną plażę oddaloną o 4 km od centrum, ale deszcz zniweczył nasze plany. Zaparkowaliśmy więc w pobliskiej knajpie racząc się gorącą herbatą (by nikt nie pomyślał, że non stop pijemy alkohol) i niezłą pizzą w formie przekąski. Gdy deszcz nieco zmalał (od 15 nie przestaje lać), wróciliśmy do hotelu, by następnie udać się na partyjke makao i późniejszą kolację z piwkiem od początku. Jutro opuszczamy ten przybytek krawiecki i udajemy się do Hue. Będzie to ostatnie miasto na naszej mapie podróży, nie licząć Hanoi, z którego startujemy do Moskwy. Kończymy naszą podróż z wyraźnym niedosytem, albowiem im więcej Azji poznajemy, tym więcej jeszcze chcemy ...