Obudziło nas walenie w ścianę. Na początku próbowaliśmy ignorować ten dźwięk, ale jak tylko zdaliśmy sobie sprawę, że tę ścianę dzielimy z Marianem, wiedzieliśmy, że nie da za wygraną ;-) wstaliśmy więc po zaledwie 3 godzinach snu i zeszliśmy na śniadanie. Po posiłku uznaliśmy za stosowne zwiedzić odrobinę miasta, które miało nam przybliżyć azjatycką (tajską) kulturę. W pobliskiej agencji turystycznej uzyskaliśmy potrzebne informacje i ruszyliśmy w drogę. Nasze plany jednak szybko zweryfikował student ostatniego roku buddystyki, który uświadamiając nam święto narodowe tego dnia, zaproponował alternatywna trasę. Za 60 batów (6 zł) i napiwek w wysokości 1 USD przejechaliśmy kawał miasta tuk tukiem odwiedzając najważniejsze świątynie i posągi, oraz fabrykę biżuterii, gdzie nasi mężczyźni kupili nam po pierścionku – mnie się trafił urodzinowy rubin, Moni zaręczynowy topaz. W James Fashion, Łukasz zamówił sobie garnitur szyty na miarę. Nawet jeśli zapłaciliśmy tyle co w Polsce, to na pewno jest to garnitur dopasowany do wyjątkowych rozmiarów mojego mężulka. W tym czasie kolega Mariusz się mocno spinał. Nie wiem, czy z uwagi na inne plany (zwiedzanie Bangkoku) czy tez fakt, że garniak szyty na miarę kłóci się z backpackerskim stylem życia :-) Sam jednak również przez chwilę rozważał zamówienie, ale się wycofał.
Ostatnim punktem programu miał być Wielki Pałac, jednak nasi tuk- tukarze uznali, że 2 godziny to za mało, by zwiedzić Wielki Pałac (nazwa powinna wszak coś sugerować lub chociażby naprowadzać). W związku z tym zawieźli nas do portu, gdzie wypożyczyliśmy sobie łódkę na godzinę i pływaliśmy kanałami poznając Bangkok z zupełnie innej strony – slumsy, bród, smród versus nowoczesne budynki kipiące luksusem. Ta godzina w łódce uświadomiła nam, że Bangkok to miasto olbrzymich kontrastów. Po zwiedzaniu usiedliśmy w pobliskiej restauracji, gdzie zjedliśmy tajską kolację popijając ją tajskim piwem. Następną godzinę spędziliśmy na tarasie hotelowym, którego walorów i położenia nie podziwiał w zasadzie nikt poza nami. Piliśmy europejskiego Grantsa z amerykańska cola rozlewana w tajskich fabrykach. Nieco rozluźnieni zafundowaliśmy sobie godzinę tajskiego oil masage, który zabrał nam resztki energii życiowej…