O 6 nad ranem obudzono nas piosenką o sugestywnej treści „it is over, i sit really over?”. Następnie wsiadł do autobusa kierowca i tonem nie znoszącym sprzeciwu oznajmił koniec wycieczki „Wake up, Get out, confirm the ticket!” Nagle wybudzeni wysiedliśmy w miejscu, które docelowo miało być dworcem. Pół godziny później odjechaliśmy innym autobusem, już zdecydowanie gorszej jakości, do tym razem Krabi. Przystanek transferowy w podobnym klimacie, choć kilka później w sensie jakości. Schludno i miła obsługa – lokalny agent Mr Wit, sam na tym wiele zyskając i mianując Łukasza „big bossem” pomógł nam w organizacji noclegów i transferów do samego Kho-Sok. W oczekiwaniu na taksówkę, zjedliśmy śniadanie popijając tajskim liptonem. Ok. 10 taksówka będąca w rzeczywistości pick-upem załadowanym 3 dużymi beczkami ropy na pace, gdzie dołączyli Panowie (nam trafiły się miejscówki w środku auta), dowiozła nas do przystani, skąd promem popłynęliśmy na Kho-Jum. Cieszyliśmy, że się tu dostaliśmy, albowiem początkowo przeżyliśmy chwilę grozy … Nasz agent, Mr Wit, początkowo nie zrozumiał, że planujemy dotrzeć na Kho-Jum [czyt. Ko-ciam] i odsyłał nas z powrotem w okolice Bangkoku. Zdumieni popatrzyliśmy na siebie z Łukaszem, ale Łukasz zachował zimna krew. Ze stoickim wyrazem twarzy powiedział półgębkiem „wyjmij mapę”. I wtedy nasz agent zrozumiał – „ach, ko-siam” … Jakby była jakaś różnica :-)
Na wyspę popłynęliśmy łódką, której standard znacząco odbiega od tych, prezentowanych w katalogach mających skusić turystów. Jednakowoż, w tym stanie higienicznym było nam wszystko jedno. Kiedy łódko-prom zatrzymał się, byliśmy bardzo wdzięczni, że Mr Wit przekonał nas do rezerwacji noclegów jeszcze na lądzie, albowiem przemieszczenie się z promu na brzeg oznaczałoby 1 km wpław z plecakami. A tak przynajmniej odebrała nas taksówka morska, prowadzona przez Dida i Oma. Gdy dotarliśmy na brzeg, szybko się zakwaterowaliśmy w bungalowach, zakotwiczonych na wysokich palach z widokiem na Morze Andamańskie. Szybki prysznic (do wyboru była tylko zimna woda) postawił nas na nogi. Zrelaksowane ciało potrzebowało jednak jedzenia. Apetyt zaspokoiły duże porcje tajskiego jedzenia, choć w moim przypadku była to tylko kolejna wariacja kurczaka z ryżem. Jeden drink później zalegliśmy na zadaszonej leżance z widokiem na morze. Gdy się obudziliśmy, słońce chyliło się już ku zachodowi. Nisko położone, malowniczo odbijało się w lazurowej wodzie. Sądzę, że wówczas każdy z nas pomyślał, że właśnie o tym marzył…
Słońce zaszło o 18. Jak codziennie przez 365 dni w roku. Po kolejnym drinku uznaliśmy, że pora na kolację, która biorąc pod uwagę ilość posiłków tego dnia, była zaledwie naszym obiadem, zapitą lokalnym piwem – w moim wypadku wypitym przedwcześnie z uwagi na poziom ostrości posiłku. Podczas kolacji usłyszeliśmy huk, jaki powodują liście spadające z palmy kokosowej. Tak na marginesie, skoro mowa o palmach kokosowych, według statystyk, więcej ludzi umiera w Tajlandii z powodu uderzenia spadającego kokosa aniżeli w wyniku ataku rekina. Po posiłku rozstaliśmy się z Marianami i przeszliśmy do zadań w podgrupach. Sen przyszedł błyskawicznie. Wszak poprzednia noc spędziliśmy w autokarze.