Obudził nas hałas. Coś spadło na nasz azbestowy dach. Wyszłam zobaczyć co to takiego. Ku mojemu zdziwieniu na tarasie siedziały dwie małpy, z czego jedna zabrała moje majtki suszące się na sznurku. Gdy wróciłam na taras z aparatem, okazało się, że między naszym, a Marianów domkiem jest całe stado małp. Drugie stado siedziało na drzewach radośnie zrzucając kokosy na ziemię. Tak oto dowiedzieliśmy się, że kokosy same z drzew nie spadają, w związku z czym odpowiedzialnością za wszystkie śmiertelne wypadki z udziałem kokosa, można by obarczyć małpy. Idąc dalej można by to uznać za spisek wymierzony przeciwko homo sapiens za ewolucję, która ominęła inne człekokształtne. Po śniadaniu, na które w ramach porannego bojkotu ryżu, zjedliśmy jajka w różnej postaci, zamówiliśmy sobie owocowego shake’a, niepomni na wszelkie niebezpieczeństwa zdrowotne czyhające w kostkach lodu i świeżych owocach. Niepomni, gdyż zawartość doprawiliśmy Grantsem. Ulokowaliśmy się na tej samej leżance co dzień wcześniej – śpiwory, piwo, książki, masaż, relaks ….
Po obiedzie, na którym nieźle zaszaleliśmy, powróciliśmy na naszą leżankę. Marian załatwił tajskie – rajskie ziele, które ułatwiło polsko-tajska integrację. Did, Om i Met-ka pili whisky. Dostali od nas w prezencie małe żurawi nówki, po czym Met-ka, zarządzający całym tym ośrodkiem, w którym byliśmy już tylko my, zebrał swoich pracowników w obawie, że popłyną w tym lub drugim kierunku, zwłaszcza, że Tajowie – przynajmniej w teorii – nie piją zbyt dużo, nie wspominając innych używek. Siedzieliśmy tak miło spędzając czas, kiedy wzdłuż brzegu spotkaliśmy innych Polaków, Michała i Bożkę, którzy opowiedzieli nam o swoich podróżach po Laosie, Kambodże, Wietnamie i północy Tajlandii. Ich opowieści rozochociły nas orientalnie. Zjedliśmy wspólnie kolację kończąc tym samym wieczór.