Ta noc była najlepszą jak do tej pory. Wyspałam się a moskitiera dawała dodatkowo poczucie bezpieczeństwa. Nawet jeśli tylko złudne, biorąc pod uwagę jej zużycie. Nie było szumu fal uderzających o wszystko, co spotykały na nabrzeżu, jedynie odgłosy nocnego życia dżungli, przy których spało się jednak spokojniej. Po śniadaniu zapakowano nas na pick-up, który dzieliliśmy z parą niemieckich turystów, Australijką i Amerykanką. Jechaliśmy ok. 45 minut w deszczu, co nie było niezwykłe, gdyż aktualnie trwała pora monsunowa, przesunięta na skutek spóźnionego El Nino, aż dotarliśmy do miasteczka i ryneczku, gdzie dano nam 15 minut na najpotrzebniejsze zakupy. Rynek stanowił ogromny teren, na którym sprzedawano dosłownie wszystko. Różnorodność zapachów i rozmaitość kolorów. Następnie dotarliśmy do przystani, z której łodką typu long tail przez godzinę płynęliśmy po jeziorze w niesamowitych okolicznościach przyrody. Surowe skały o przeróżnych kształtach i dziwacznie osadzone w wodzie. Były też takie pokryte gęstą roślinnością, w których tętniło życie. Dotarliśmy do osady na wodzie, na którą składał się szereg bambusowych domków o rozmiarach 2m X 2m, restauracja oraz kompleks sanitarny. Podesty, po których się chodzilo, by dojść z punkt A do B, nie wzbudzały zaufania, zresztą słusznie biorąc pod uwagę stopień dewastacji. Nie od razu nas rozlokowano, gdyż uczestnicy poprzedniej eskapady do dżungli dopiero co wrócili i potrzebowali się ogarnąć. Zjedliśmy zatem lunch, na który podano rozmaite potrawy, z których mnie najbardziej smakował kurczak. Po lunchu zdecydowaliśmy się na kajakowanie. Dopłynęliśmy do skał naprzeciwko, które stanowią wysokie, nagie klify skalne, na których prawdopodobnie nawet małpy miałyby problem z przyczepnością. Opłynęliśmy dwie okoliczne wysepki, gdzie Mariany napytały nam stracha i w tempie na rekord świata przypłynęliśmy do nich za wyspę, by przekonać się, że nasi przyjaciele postanowili się na chwilę zgubić w tych okolicznościach przyrody. Po kajakach kąpiel w jeziorze, w których mogło być wszystko… ok 3 wyruszyliśmy do dżungli, na speedowani adrenaliną, albowiem dżungla kojarzyła mi się z niebezpieczeństwem czyhającym na każdym kroku. Popłynęliśmy łódką na sąsiednią wyspę, gdzie weszliśmy w busz. Z dzikich zwierząt widzieliśmy kameleona, norę pająka oraz słyszeliśmy prawdopodobnie małpy. Widząc pewnego rodzaju rozczarowanie, nasz przewodnik Em zapewnił nas, że kolejnego dnia będziemy ich widzieć więcej. W połowie pieszej wycieczki przesiedliśmy się na bambusową tratwę, którą dotarliśmy na przeciwległy brzeg. Tam, po krótkiej acz stromej wspinaczce po śliskich i obłoconych stopniach, weszliśmy do Koralowej Groty, urzekającej stalaktytami, stalagmitami i innymi stalagnatami. Zrobiła wrażenie. Ok 18 byliśmy już z powrotem. Kąpiel w jeziorze o zmroku, pifko i oczekiwanie na kolację.
Po tym wysiłku mieliśmy duże oczekiwania w stosunku do kolacji. Kolacja musiała być wydarzeniem dla miejscowych. Podano rybę smażoną na głębokim oleju, która smakowała bardziej muliście niż zajebiście, ale tez musiała być lokalnym przysmakiem, gdyż miejscowi skakali wokół nas, dokładali i pytali czy smakuje. Ciężko było ranić ich uczucia, więc tylko potakiwaliśmy przełykając kolejne kęsy bezsmakowej ryby. Po kolacji cały nasz ośmioosobowy skład rozsiadł się pod domkiem Marianów, by raczyć się piwem, tudzież innymi używkami znanymi z pewnością w Niemczech, Ameryce i Australii. Koleżanka z Australii, Sylvia, okazała się być wybitną znawczynią w zakresie skręcania jointów.
Następnie wszyscy pojechaliśmy na nocne safari, z czego większość w stanie upojenia i upalenia. Noce safari polegało na pływaniu łódką wzdłuż skał i wypatrywaniu dzikich zwierząt. I znów niewiele zobaczyliśmy jeśli nie liczyć świecących oczu dzikiego kota, małp na skałach układających się już do snu i schodzącego w dół bawoło-tapiro podobnego zwierzęcia. Po tych wrażeniach wróciliśmy do osady, by udać się na zasłużony spoczynek i zasnąć … a następnie obudzić się do godziny później.
Obudził nas w zasadzie hałas wydawany przez jakieś zwierzę, będące blisko, nawet bardzo blisko, bo hałas dobiegał zza naszych głów, które ewidentnie coś gryzło. Skoro gryzło znaczy miało zęby. Po zapaleniu latarek okazało się, że to szczury wodne przewyższające masą znane nam szczury lądowe, które mogliśmy wyganiać do woli pianką do golenia będącego jedynym narzędziem bojowym, które mielismy pod ręką.
Te szczury bowiem złowiły sobie ślimaki i urządziły sobie restaurację za moją głową i obok głowy Łukasza, więc by powracały, tyle, że o tym dowiedzieliśmy się dopiero dnia następnego. Dlatego decyzja przeniesienia się do Marianów był szybka i słuszna. Musieliśmy tylko zaczekać, aż Mariany przywdzieją coś bardziej przyzwoitego niż … nic :-) Ja z Monią zasnęłyśmy szybko, ale Łukasz do rana słyszał chrupanie z domku obok.