Ok 8 zaczęliśmy dzień porannym safari, które było podobne w formule do nocnego safari, czyli pływanie łódką i wypatrywanie zwierząt. Tym razem ujrzeliśmy mnóstwo ptaków z rodziny tukanów (ich dzioby robią naprawdę niezłe wrażenie), duże jaszczurki oraz usłyszeliśmy gibbona. Nie wiedzielibyśmy, że to gibbon, gdyby Em nam o tym nie powiedział. Dobrze, że powiedział, bo o szczurach najwidoczniej zapomniał nam powiedzieć.
Po śniadaniu spakowaliśmy się i z całym dobytkiem wypłynęliśmy z osady. Po ok 30 minutach dopłynęliśmy do brzegu i rozpoczęliśmy godzinny marsz pod górę. Był wykańczający. Marianowi włączył się przewodnik i zostawiał nas w tyle. Mówiąc nas mam na myśli nie tylko Łukasza i mnie, ale także Monię, przewodnika i resztę grupy. Nie ma co się dziwić jednak. Znał te góry jak własną kieszeń … Po mega trudnym i śliskim podejściu dotarliśmy do groty. To nie była martwa grota. Żył tam cały łańcuch pokarmowy: karaluchy skaczące do kolan, pająki o rozmiarach dłoni Łukasza wskakujące na plecy (Mariusza), nietoperze, po odchodach których niezwykle miękko się chodziło i pytony. Dżungla mnie trochę rozczarowała. Myślałam, a może nawet miałam nadzieję, że tych „niebezpieczeństw” będzie więcej, a tymczasem najgorsze co nas spotkało to termity, których ugryzienie strasznie boli, zwłaszcza jeśli ktoś chodzi w klapkach. Mariusz doświadczył tego dosłownie na własnej skórze.
Po zejściu na przystań zjedliśmy lunch, na który składał się ryż z kurczakiem (i cebulą!!!) podany w liściu. Od Em dostałam obrączkę zwinięta z gałązek. Odwdzięczyliśmy ię butelką polskiej żurawinówki. Wykąpaliśmy się w jeziorze, by zmyć z siebie grubą warstwę potu, kurzu i błota. Po krótkim relaksie odpłynęliśmy w kierunku portu, w którym najpierw rozpoczęła się nasza przygoda, a teraz miała się skończyć. Em odwiózł nas pod Seven Eleven, skąd 40 minut później zabrał nas super minivan ze stajni lexusa. Godzinę później byliśmy w porcie w Ssurat Thani, gdzie o 23 odpływał nocny prom do Kho Panghan.
Mając więc w zapasie jakieś 6 godzin czekania postanowiliśmy zwiedzić okolicę, która była jednym wielkim rynkiem, gdzie znów sprzedawano wszystko. Był tu również dom handlowy, gdzie jakość towarów była wyższa, a ceny wciąż atrakcyjne. Mąż zakupił mnie oryginalne szyte w Chinach klapki czeskiej Baty. Zrobił to, by móc się pozbyć moich ulubionych żółtych klapek Nike, osobliwie śmierdzących, które nie były niczemu winne, a najzwyczajniej w świecie nie miały szans wyschnąć w tej wilgotności. Chciał również nabyć sobie nowe klapki. Nie wziął jednak pod uwagę, że tajska rozmiarówka, mimo numeru 46 wyklejonego na klapku, jest w rzeczywistości 42 i na tym numerze się kończy. Mąż, podobnie jak żółte klapki, nie miał szans. Po (nie)udanych zakupach przyszedł czas na kolację. Monia, Łukasz i ja usiedliśmy w tajskiej włoskiej knajpce, gdzie zamówiłyśmy amerykańskie frytki, a Łukasz włoskie spaghetti i oglądaliśmy tajską operę mydlaną. Mariusz dalej eksperymentował się z jedzeniem owoców morza na ulicy. Bhe! Łatwizna!! Przed wejściem na prom rozpiliśmy rum z colą, co poprzedzone zostało namiętnym szukanie kubeczków (Marian staje się powoli ekspertem!). Jako wesoła gromadka weszliśmy na pokład, który w całości został przeznaczony na miejsca leżące.
Uwiliśmy sobie przytulne gniazdko. Gdyby nie fakt, że o cos się z Łukaszem popstrykaliśmy, a w pobliżu nie było żadnego kota, który by się na nas dziwnie spojrzał, noc mogłaby być jeszcze przyjemniejsza, bo dość oryginalna.