Gdy obudziliśmy się, słońce już stało wysoko na niebie, choć dziś było znowu przesłonięte chmurami. Po śniadaniu mieliśmy w planach wypożyczenie skuterów i zwiedzanie wyspy, ale po przeczytaniu umowy, zrezygnowaliśmy. Jeśli szukali frajerów, to wśród nas ich nie znaleźli. Za standard techniczny mieliśmy być w 100% odpowiedzialni, a stan techniczny skutera powinniśmy móc również umieć ocenić sami. Czy ja mam na czole wypisane, że jestem mechanikiem motocyklowym?
Poszliśmy więc na spacer. Chcieliśmy zobaczyć plażę Haad Yao, z której słynie wyspa. Przebijaliśmy się przez kawałek buszu, aż dotarliśmy do miejsca, z którego rozpościerał się malowniczy widok na morze z zabudową domów, której nie powstydziłby się żaden wyspiarz. Poszliśmy dalej aż odnaleźliśmy kawałek cywilizacji. Plażą doszliśmy do baru, w którym wypiliśmy po piwie (ono najskuteczniej gasiło pragnienie) jednocześnie patrząc na morze …
Wracając przekonaliśmy się, że za tę samą cenę można znaleźć pokój o bardzo wysokim standardzie, w dodatku w środku czegoś. Decyzja o przeprowadzce była szybka. W lokalnej agencji kupiliśmy bilety powrotne do Bangkoku, wynajęliśmy taxi do Haad Gruad i właściwie bez słowa wynieśliśmy się do Glaad Yao. Rzutem na taśmę wynegocjowaliśmy też niższą cenę za nocleg. Po szybkim rozpakowaniu usiedliśmy na tarasie u Marianów komentując, że tego nie mielibyśmy z biurem podróży…
Gdy zaczęło zmierzchać wybraliśmy się na spacer brzegiem morza, wykąpaliśmy się w morzu, co było raczej efektem rozochocenia alkoholowego. Z Monią zafundowałyśmy sobie godzinny masaż stóp z padeciure. Panowie w tym samym czasie próbowali swoich sił na kajakach morskich, ale wymiękli przy pierwszej bojce, lub jak kto woli w połowie drogi i zasiedli w barze, by zrobić to co umieli najlepiej – zamówić drinka i podziwiać płeć przeciwną, zwłaszcza że Japoneczki zachęcały ich do wspólnego towarzystwa. Gdy znów się spotkaliśmy, zjedliśmy kolację, której niska jakość nie przystawała do wysokiej ceny. Po kolacji zrobiliśmy zakupy i … let the night begin!
Stolik balkonowy zmienił się w zielony karciany stolik, gdzie poza kartami prawo postoju miały tylko drinki z rumu. To z założenia nie miała być zwykła gra w makao. Podsumowując: przegrał Łukasz z największą ilością zadań do wykonania, potem ja, Moni i na końcu Marian, teoretycznie wygrany. Teoretycznie, gdyż jak to sam skomentował „przegrałem tylko raz, ale … byłem w sklepie po loda, którego przegrała Gosia, pokazałem dupę, gdy musiałem z Monią wymienić się bielizną, kąpałem się nago w morzu ze wszystkimi i straciłem włosa łonowego, którego każdemu wyrywała Monia”. Bo zadania były bardzo różne… od robienia nic, przez łapanie gekona (zakończone niepowodzeniem), intymne pytania, po striptiz Moni czy udawanie małpy z prezerwatywą w ustach w moim wykonaniu, co zostało skomentowane „Pani dyrektor na wakacjach”. Odkąd zresztą odpowiedzieliśmy mojemu bratu o zasadach, nie chce grać z nami w makao i próbuje przestrzegać innych ;-) Imprezę zamknęliśmy grubo po północy.