Obudziliśmy się ok 8, by na spokojnie się spakować i zjeść śniadanie, a ponieważ uwinęliśmy się ze wszystkim dość sprawnie, miałam jeszcze czas, by poczytać książkę. Ok 11.40 przyjechała taksówka, która zabrała nas do portu. Kolo jechał jak szalony. Dobrze, że pod ręką była cola z rumem, co pozwoliło przetrwać tę szaleńczą jazdę, podczas której doświadczyliśmy również zmiany kierowcy na kierownicę ;-)
Wysadzeni w niewłaściwym porcie musieliśmy się jeszcze przespacerować w strugach deszczu by dojść do promu relacji Kho Panghan – Kho Samui – Surat Thani. Po około godzinie przesiedliśmy się na większy pokład, jednak zanim to nastąpiło, jechaliśmy maksymalnie ośmioosobową taksówką w osób co najmniej 2 razy tyle, niczym bydło, do właściwego nabrzeża. Po 1,5 h dopłynęliśmy do Surat Thani, skąd autobus nas dowiózł do pierwszego, najbardziej obrzydliwego punktu transferowego, które pamiętamy z podróży do Krabi. Tam czekała na nas niemiła niespodzianka.
Autobus do Bangkoku nie odjeżdżał o 18, a o 20.30, co oznaczało jakieś 4 godziny czekania niemalże w strugach deszczu jeśli nie liczyć przeciekających azbestowych płyt. Posililiśmy się kanapkami i weszliśmy w rozmowę z kolegą Włochem, Stefano, którego poznaliśmy podczas podróży do Bangkoku. Poznaliśmy historię jego życia, a ja dodatkowo miałam okazję przypomnieć sobie poznany niegdyś język włoski. Również w atmosferze karcianej upłynęły nam kolejne godziny.
O 20.30 podjechał autobus. Marian zajął ten sam VIP room, który tym razem dzieliliśmy z dwoma Francuzkami ewidentnie obrażonymi na siebie za koc, oraz Koreańczykiem, który postawił sobie za cel zaprzyjaźnienia się z nami, z moim mężem w szczególności. Próbował się nawet z nim spoufalać dotykowo, brrr … ;-( Na Moni również nie wywarł zbyt dobrego wrażenia, gdyż stał do 3 nad jej siedzeniem rzekomo pilnując Włocha, by nas nie okradł, a tak naprawdę tylko ją wkurzając.