Przez pryzmat Małgosi
Ojej, jak wcześnie trzeba było wstać … Śniadanie w hotelowej restauracji o 6 było przyjemne i pożywne. Dobrze, bo jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że to będzie nasz ostatni posiłek przez następne 12 godzin. Dotarliśmy nad przystań hotelowym tuk-tukiem i wsiedliśmy do łódki… ale od początku! To koniec z propozycjami Mariana. Kiedy obiecywał łódkę z Battambang do Siem Reap miała być duża, z miejscem do spacerowania, z drinkami na pokładzie i pełnym chill-outem, który miał nam pomóc zregenerować się po dwóch dniach podróży. W efekcie dostaliśmy wąskie wiklinowe krzesełka przystosowane do małych wąskich azjatyckich pup [przyp. red. nie do M61], konieczność dotykania się stopami z naszymi niemieckimi sąsiadami, zero toalety i prawie 10 godzin spływu zamiast obiecanych 6. Teraz się okazało, że to były kambodżańskie godziny, nieco dłuższe od naszych europejskich. Mój mąż skomentował [przyp. red. to trzeci, który powala na kolana] naszych niemieckich współpodróżników tekstem „Bóg ich pokarał za dwie wojny światowe urodą kobiet w następnych pokoleniach”. Ta podróż miała jednak jeden pozytyw. Zobaczyliśmy Kambodżę. Bród, smród, ubóstwo, pisane caps lockiem. Ci ludzie tutaj żyją w skrajnej nędzy, dzieci biegają boso i nago i głodno, co robi najbardziej przygnębiające wrażenie. Ludzie są jednak mili. Zawsze pomocni i uśmiechnięci. Aha, i niezależnie jak biedni, to jednak noszą bieliznę Chanel :-) Płynęliśmy prawie 10 godzin, które umilał audiobook „Ciemniejsza strona Greya” i muzyka (próbuję Monię przekonać do Muse i Imagine Dragons). Zaliczyliśmy jeden przystanek na wodnej przystani, gdzie kupiliśmy piwo i chipsy i to by było na tyle na następne 6 godzin. Dopłynęliśmy ok 5 do portu w okolicach Siem Reap. Nasz niemiecki współtowarzysz docenił urodę polskich kobiet, zagryzających wargę i przewracających oczami, i pożegnał się osobiście… Już przy łódkach, rzucili się na nas naganiacze od tuk-tuków. Za 3 USD dojechaliśmy do Siem Reap doznając po drodze jeszcze większego szoku apropo’s poziomu życia poza dużym miastem. Nie jestem [śmy] francuskim pieskiem, ale nie jestem już dzisiaj pewna, czy potrafiłabym się odnaleźć tu poza dużym miastem. To kraj dla hard corowców, i nic nie wskazuje na to, żeby to się miało zmienić. Widać tu reperkusje francuskiego zarządzania :-) Tuk tuk dowiózł nas do Yellow Guest House. Całkiem przyzwoity standard za 10 USD. Kolejny tuk tuk i pojechaliśmy na Night Market. Zjedliśmy super żarcie [przyp. red. tak, to był kurczak :-) ]wypiliśmy jeszcze bardziej super piwo i zrobiliśmy rekonesans po ulicy, iście w stylu Kho-San-Road w Bangkoku. Upalnie i ciężko, na szczęście masaż stóp za 3 USD, do którego dodawali PIWO, było spełnieniem naszych marzeń. Podoba mi się poziom crossellu. Laska robiąca nam masaż, zaproponowała brata do obwiezienia nas jutro po Angkor Wat. Prawie jak na Orlenie. Do paliwa hot dog lub kawa :-) Potem jeszcze krótki spacer i tuk tukiem do hotelu, by zasiąść na kolonialnych meblach i spożywać europejską whisky … :-) Standardowo, zaprzyjaźniamy się z lokalesami - „cziualmoj” czyli „na zdrowie” [przyp. red. Wg Łukasza „czuła Lola” lub „ciągnij moi”] :-) jutro znów pobudka o 5.30 i … Angokr Wat!!!