Przez pryzmat Malgosi
Pobudka o 4.30. Wciąż ciemno, ale w pokoju przyjemny chłód klimy. O 5 podjechał po nas umówiony tuk-tuk. gdy dojeżdżaliśmy do Angkor Wat zaczynało świtać, a my wciąż nie byliśmy na miejscu, albowiem wschód słońca mieliśmy oglądać z pozycji Bayon. Mniej turystów i według rekomendacji najlepszy wschód. Gdy wchodziliśmy do świątyni było jeszcze ciemno. Przyznam, że czułam się nieswojo w pełnej ciemności z tymi olbrzymimi murami dookoła, pełnych ukrytych zakamarków i tajemnych zaułków i dziwnych odglosach dochodzących zewsząd. Aha, bałam się! Mimo wyartykułowania strachu, nikt nie przesunął się na czoło wycieczki. Pewnie dlatego, że z tandetnych horrorów wiemy, że ci na przedzie giną pierwsi. Latające nad głowami z prędkością światła nietoperze nie poprawiały sytuacji. Nad Bayonem słońce się pokazało będąc już wysoko na niebie, ok. 6.20, jednak zapierające dech w piersiach wrażenie zrobiło to jak promienie oświetlały po kolei prawie 182 twarze wykute w kamieniach. Aczkolwiek ... jeśli ktoś nastawiałby się na klasyczny wschód słońca typu ukazuje się czerwona ognista kula na horyzoncie, mógł być mocno zawiedziony. Tego nie było. Spędziliśmy tam dobre 2 godziny. Gdy wyszliśmy ze świątyni nasyceni pięknym widokiem i grą świateł, nastąpiło zaskoczenie nr jeden dzisiejszego dnia - nasz kierowca zniknął. Po prostu. Na początku myśleliśmy, że źle zrozumieliśmy i czeka na nas przy innym wejściu, ale kiedy obchodziliśmy świątynię dookoła, uświadamialiśmy sobie powoli, że zwyczajnie dostał lepszą ofertę i odjechał z Mariana klapkami. No więc trzeba wdrażać plan zastępczy i łapać kolejnego tuk tuka, co nie zajęło dużo czasu. W ciągu 5 minut dojechaliśmy do najbardziej rozległego kompleksu świątynnego, najmłodszego i zdecydowanie najlepiej utrzymanego. Angkor Wat w pełnej krasie i równie pełnym słońcu. Komentując krótko - dupy nie urwało, po tym co widzieliśmy wcześniej. Co więcej, masakryczna ilość turystów [przyp. red. zwłaszcza japońskich, którzy powiększali ilość światła w otoczeniu] zniechęcała do długich spacerów. Obeszliśmy więc kompleks, weszliśmy na szczyt głównej świątyni (poza Łukaszem, który nie spełnił wymogów odzieżowych), panowie trzasnęli sobie za dolara zdjęcie z Khmerkami w tradycyjnych strojach i z ulgą wróciliśmy do tuk tuka. I tu zaskoczenie nr dwa. Mimo ustalonej wcześniej trasy, gdzie następne w kolejności było Muzeum Min, nasz kierowca odmówił i powiedział, że za 10 USD to on no no. Za 30, ew. 25 tak, ale wtedy my podziękowaliśmy. Dowiezieni do centru miasta postanowiliśmy zjeść lunch w porze śniadania. Dotychczasowe doświadczenia kulinarne pozwalają nam wysnuć wnioski, że Khmerowie mają problem z przyznaniem się do tego, że czegoś nie wiedzą, nie mają, nie pojadą, etc. Zamiast tego podają co mają, a ty albo to zjesz albo nie zjesz. Dasz napiwek, albo nie dasz, bo oni i tak Cię podliczą za to zamówiono. Następnie udaliśmy się do hotelu, również tuk tukiem. Aha, kolejne zaskoczenie - trafiliśmy na kierowcę żółtodzioba, który ani nie umiał jeździć tuk tukiem, ani nie znał Siem Reap. Bolesne i śmieszne doświadczenia zarazem... o 6.30 udajemy się na lotnisko, by zakończyć przygodę z Kambodżą i rozpocząć z Malezją. Czuję, że to będzie inny rozdział tych wakacji ...