Przez pryzmat Malgosi
"No one said it was easy but no one ever said it would be this hard (...)"
Od poczatku. Wstalismy o 6.30 by na spokojnie sie spakowac przed tripem. Zjedlismy szybkie sniadanie, nabylismy bilety do parku placac wiecej za aparat niz 4 osoby i ruszylismy do punktu wyjsciowego. Zaczelismy od canopy walk, czyli mostu linowego zawieszonego w koronach drzew. Przyznaje robi wrazenie. A koniecznosc chodzenia w odstepach przynajmniej 10 m podwyzsza nieco poziom adrenaliny. Chwile pozniej bylismy z powrotem w lodce, by zaczac wlasciwa wycieczke. Zapakowalismy przewidziany prowiant na ktory skladaly sie 3 butelki wody, puszka kurczaka curry, 2 chinskie zupki i paczka herbatnikow. Te trzy poltoralitrowe butelki naprawde waza. Plynelismy lodka jkies poltorej godziny mijajac po drodze lokalne wioski, malownicze krajobrazy z malezyjska dzungla w tle. Niekiedy poziom wody byl tak niski, ze niewiele brakowalo bysmy sami przenosili te lodke. Innym razem z kolei ledwo co mijalismy silne wiry i nurt. Po drodze lunch, na ktory bezpiecznie podano ryz z warzywami ogolnie uznawanymi za lubiane. 15 minut poznij przybilismy do przystani. Trasa TYLKO 8 km. Jak na spacer w kampinosie niewiele, ale w tych warunkach pogodowych (skwar i 100% wilgotnosci) kryzysy dopadaly nas jeden po drugim. Pierwszy chyba dopadl mnie i to po juz 2 km, choc od polowy trasy bylo juz coraz lepiej. Mariusz zaczal narzekac w polowie trasy, Lukasz chwile potem. I tylko nasi Kanadyjscy wspoltowarzysze udawali ze wszystko jest ok, ale chetnie dopasowali sie do nieco wolniejszego tempa naszego przewodnika o sugestywnym jak na Malezje imieniu AA. Podczas ostatnich dwoch km nawet prosta i plaska droga wydawala sie zbyt trudna. Problemem nie byla roznica poziomow, ale gestosc drzewi i krzewow. To tak jakby na kampinos nalozyc las kabacki i brodnowski, a potem probowac przez to przejsc bez maczety. A wiec flora naprawde bogata. Z fauny widzielismy niewiele bo zaledwe wylinke cykady, gniazda termitow, ose jedzaca dwukrotne wiekszego pajaka, kilka pomniejszych pajakow. Nic szczegolnego. Do jaskini dotarlismy okolo 5.30 a wiec zdazylismy jeszcze przed zmrokiem. Szybkie splukanie potu w rzece [ przyp.red. w plynacej wodzie nie ma pijawek] i wracamy do jaskini bo zaczyna sie robic ciemno. Nasz przewodnik przygotowuje pyszna jak na te warunki kolacje, popijamy ja whisky saute, poczestowani przez AA dopalamy czyms lokalnym na lepszy sen, zwiedzamy jaskinie ogladajac nietoperze, pajaki, karaluchy, zabe i probujemy zasnac. Co chwila jednak wybudza nas jakies zwierze, szczur lub cis wielkosci borsuka, co buszuje w naszych resztkach, wiec zamiast proba snu nazywam to proba przetrwania, zwlaszcza ze AA i wszyscy poza mna juz spia, a ognisko dogasa... to bedzie dluuugggaaa noc!