Bunt na Bounty był małym primaaprilisowym żarcikiem :-)
Dzień zaczęliśmy późno, nareszcie :-) To wypadkowa zmęczenia, słońca i odrobiny alko za dużo poprzedniego wieczora. Słońca było na tyle dużo, że wszyscy unikaliśmy go na swoje sposoby: Marian w domku, a Łukasz, Monia i ja w cieniu. Oczywiście poza tymi chwilami, które spędziliśmy w wodzie z zimnym piwkiem :-) To wystarczyło, by - w moim przypadku - przypalić sobie czubek głowy i lewe ucho! Apropo's wody, to jej też unikaliśmy. Już nawet na płyciznach żyją - chyba - ślimaki nagoskrzelne, które emitują niewielkie impulsy elektryczne, ale na tyle silne, że odczuwalne jako delikatne pieszczenie prądem. Do tego atakują też większe ryby. Łukasz w dalszym ciągu zastanawia się czy przypuszczony wczoraj na niego atak to barakuda czy może mniejszy rekin, bo i te pływają w tej zatoce. Wieczorem udaliśmy się na zachód słońca, ale to było za chmurami, w związku z czym nie było już takich kolorystycznych ciepłych efektów jak dzień wcześniej, w związku z czym poszliśmy na kolację. Znów barakuda w moim wydaniu, ale już nie tak smaczna. Łukasz z Monią zaryzykowali tuńczyka i to też nie był strzał w dziesiątkę. Jedynie Marian rozpływał się po kęsach niebieskiego merlina. A co robić po kolacji w świateczny wieczór? :-) Zielony karciany stolik i wódeczka - tym razem chłopaki zorganizowali kubki z lodem w środku, co Monia skomentowała "jest lód, jest good" :-). Wieczór zakończyliśmy o przyzwoitej porze i nawet makao było przyzwoite :-) Do snu ukołysała mnie Imany, a mojemu mężowi włączył się nocny szwędacz, w związku z czym spotkaliśmy się już rano ...