Autobus dojechał do Krabi ponad 3 godziny spóźniony. Nie licząc kilku łyżek ryżu, kilku ciastek i paczki chipsów,to był dzień, w którym tylko się nawadnialiśmy, tym i owym. Obawiałam się bazy hotelowej w tym mieście, zwłaszcza gdy docieramy do niego już po zamknięciu wszystkiego. Ale Marian poprosił dwie muzułmańskie towarzyszki podróży, i te wskazały nam przytulny pokój kilka kroków dalej. Hotelik i owszem, niczego mu nie brakowało, za to właściciel czy kimkolwiek był ten mężczyzna zachowywał się jakby brakowało mu co najmniej jednej półkuli mózgowej. Fakt, nie każdy musi być biegły w angielskim, ale mieszkając w mieście portowym skąd odchodzą promy na różne wyspy Morza Andamańskiego, można się domyśleć, że narysowana łódka, zegarek i słowo Phi Phi oznacza pytanie Łukasza o której godzinie odchodzi prom. Ale to nic. Chciał nas tuk tukiem odwieźć na wyspę… Poszliśmy spać grubo po północy, na szczęście mieliśmy internet więc wiedzieliśmy, że pierwszy prom odchodzi o 9 i na ten się nastawialiśmy. Rano szybka taksówka załatwiona przez chłopaków i możemy jechać do portu. Ale nie! Po co tak szybko, skoro można jeszcze pokombinować!!! Akcja Mariana nawet Monikę wyprowadziła z równowagi. Po drodze zatrzymujemy się w agencji podróży i organizujemy sobie wszystko już do przyjazdu do Bangkoku. Chcemy już odjeżdżać, ale w naszej taksówce zabrakło benzyny, więc musi nas zabrać inna. Dojeżdżamy do portu i wszystko mi się przypomina. Byliśmy tu 3 lata temu i stąd rozpoczynaliśmy wyprawę na Koh Jum :-) W lokalnych budkach zamawiamy kanapki, które po 24 godzinach głodówki, smakują absolutnie wybornie. Do tego nabywamy piwa i dwie butelki whisky i podróż można zacząć. Łódka płynie 2 godziny, a my dobijając do przystani zastanawiamy się gdzie jest Phi Phi z tych pocztówek. Tu gdzieś musi być ładnie, skoro Marian od 3 lat męczył ucho o tę wyspę. Szukamy kogoś, kto wskaże nam drogę do Harmony Hotel i po kilku interwencjach u agentki, która rezerwowała nam pokój tak właśnie się dzieje. Wyspa jest na mówiąc oględnie nastawiona na turystów. Jest tu wszystko. To tak jakby w scenerii tajskiej wyspy nałożyć na siebie Sopot z Krupówkami. Koncentracja banków i ATM gęstsza niż na Grójeckiej. Knajpy i lokale różnej maści, stragany oferujące wszystko, centra nurkowe oraz salony masaży. A oferta kliniki medycznej oferujące leczenie HIV, syfilis czy chlamydii nie pozostawia złudzeń co do głównego charakteru turyzmu tutaj. Rzuca się w oczy również ilość osób w gipsach czy z ewidentnie opatrzonymi ranami. Tak! Zdecydowanie nie nasz klimat, ale mamy zaledwie dwa dni do dyspozycji, więc przeżyjemy. Wyspa poza głównym traktem turystycznym jest brudna, śmierdząca i jeszcze wciąż w odbudowie. Sądzimy, że to reperkusje tego tsunami w 2004, bo Phi Phi była akurat na drodze fali, która dotarła na Phuket. Znajdujemy knajpę, gdzie zaserwowali takiego pad thaia, że żarcie u Holendra na Koh Pangan spada na liście Łukasza z miejsca nr 1. Garlic & Pepper chicken też jest niczego sobie, ale najbardziej smakuje ten duży chang. Po lunchu zasłużony masaż i zasłużony aloes na spieczone pośladki. czterech liter nie urwało, ale było przyjemnie. Następnie drobne zakupy i wracamy odświeżyć się przed wieczorem… chcieliśmy zdążyć na zachód słońca, ale robiono nam tak długo pyszne owocowe shakes, że na plażę dotarliśmy, gdy słońce chowało się już za skałę. Wypiliśmy whisky ze spritem, usiedliśmy we włoskiej knajpce na plaży (gdzie nie mówia jednak po włosku), zamówiliśmy dania z serii mało & drogo i poszliśmy dalej. Wiele się działo wzdłuż plaży. Każda knajpa oferowała jakiś show byleby przyciągnąć turystów na piwo akurat tutaj. Przyznaję show było niezłe i dopiero tu zobaczyłam co można zrobić z hula-hop :-) Ale atrakcją wieczoru był zdecydowanie tajski box. Na ringu można było się wyżyć :-) najpierw ja pozbyłam się napięcia, potem Marian agresji :-) Lokalny Taj noszący za dnia koszulkę Cracov Marathon 2012 pozwalał się kopać do woli, oczywiście w ochraniaczach. Odsapnąwszy, wróciłyśmy z Monią do pokoju, a panowie zostali licząc na prawdziwy tajski box, ale odeszli z kwitkiem i wrócili niedługo po nas...