Po dłuuugiej podróży dotarliśmy do Bangkoku. Zaczęło się niewinnie. Śniadanie i masaż u znajomych masażystek, które standardowo rozebrały naszych panów do naga. Potem marsz z plecakami do przystani, co było wyzwaniem nie lada, gdyż marsz trwał około 15 minut w pełnym i bardzo rozświetlonym południowym słońcu. Ostatni rzut oka na Phi Phi i jedziemy stąd ku uciesze chyba każdego z nas. Łódka kołysała niesamowicie, ale też pruła do przodu z dużą prędkością. Ok. 15.30 wysiedliśmy w porcie, nabyliśmy szybkie kanapki na drogę i jedziemy do jednego z wielu punktów przerzutowych w Krabi, skąd chwilę później ruszamy do Surat Thani z czerwonymi naklejkami na koszulkach, które pozwalają Tajom zidentyfikować docelowe miejsce podróży. W Surat Thani około 19.00 kolejny przerzut. Najpierw jednak wysiadły "niebieskie naklejki", potem "zielone" , a "czerwone" czyli my na końcu. Autobus miał być za 20 minut. Tajowie zrobili nagonkę na jedzenie, bo to miał być ostatni przystanek przed Bangkokiem, by po chwili oznajmić, że autobus się popsuł a my mamy dwie opcje: minibus do Bangkoku z bardzo małą ilością na nogi lub nocleg w Surat Thani i autobus dnia następnego. Z nosami na kwintę wybieramy opcję nr 1. Gdy tylko ruszamy, kierowca oznajmia, że podwiezie nas do innego autobusu, ale nie mógł powiedzieć tego przy agencie podróży. Rzeczywiście, jakieś 20 minut później wsiadamy do autobusu o standardzie jakiego nie znaliśmy przy autobusach dalekobieżnych. Nasze PKS przy tym to najczystsze i najbardziej wiarygodne środki lokomocji... ALe o 5 nad ranem dojeżdżamy, znajdujemy hotel i po szybkim prysznicu kładziemy się spać...