Dojechalismy o 4.40 na miejsce, z naciskiem na dojechalismy. Przywital nas chlod. Zreszta, jak sie okazuje to jeden z najzimniejszych grudni jakie pamietaja Tajowie. Poczulam to juz w Bangkoku, kiedy ramiaczka musialam zamienic na dlugi rekaw. Z pewnoscia ucieszy to niektorych, ktorzy zazdroscili przede wszystkim pogody :-) Przez schize Mike apropo's zagrozen zwiazanych z dojazdem do Chiang Mai i rozlicznych wypadkow autobusowych, nie zmruzylam nawet oka. Moj maz tymczasem spal jak zabity co chwila tylko pokaszlujac. Na koniec podrozy rozdano nam mleko sojowe i chusteczki odswiezajace, co po raz kolejny przyjemnie nas zaskoczylo. Wysiadajac, Łukasz uratowal mojego kindla, ktorego nieopatrznie chcialam zostawic w autobusie. Przeszlismy kilka metrow w ciemnych zapyzialych uliczkach, by zasiasc w subway (w alternatywie byl mc donalds) i skonsumowac kanapki popijajac ... whisky. Czekamy teraz na wlasciwy moment, by wstac i podjechac do guest house i miec gotowy pokoj. W koncu nie chcilibysmy zakonczyc sylwestra przed czasem upijajac sie o 8 rano... choc z drugiej strony zawsze mielibysmy okazje zalapac sie na timing polski :-) Dojechalismy ok. 8 tuk tukiem za 120 batow. Na szczescie rezerwacja byla rzeczywista, na nieszczescie pokoje mialy byc dostepne dopiero od godziny 13-14, co oznaczalo kilka godzin czekania. Niewiele myslac, zlozylismy plecaki w zamknietym pokoju, rozlozylismy spiwory nad basenem i zasnelismy. Albo wygladalismy tak nieatrakcyjnie, a wrecz odstraszajaco, albo zwyczajnie usmiechnelo sie do nas szczescie, bo o 9.30 juz wszyscy bylismy w swoich pokojach. Zasluzone kilka godzin odpoczynku. Ok 14.00 wyszlismy na obiad. Gdyby nie obudzila nas Lucyna, raczej spalibysmy dalej, nie pomagajac sobie w przezwycieniu jet laga. Zjedlismy przyzwoity posiłek w jednej z bocznych uliczek, zapilismy changiem i pysznymi sokami z ananasow i limonki, i poszlismy na zwiedzanie miasteczka. Chiang Mai robi pozytywne wrazenie. Przede wszystkim dlatego, ze zamista spodziewanych 12 stopni mamy gorace 23. Po drugie widac tu duze wplywy kolonialne mieszajace sie z lokalnym gorskim folklorem. Sporo galerii artystycznych z mieszanym co do atrakcyjnosci asortymentem, i wyrobow rekodzielniczych. Zwyklego azjatyckiego badziewia tez nie brakuje. Posileni bananami w ciescie wracamy do hotelu, by przygotowac sie co sylwestra...celebracja nowego roku jest tutaj rowniez obrzedem religijnym. Sklada sie dary, ubiera odswietne stroje, puszcza sie lampiony i zawiesza w swiatyniach swoje zyczenia. Na to ostatnie sie pokusilismy z Lukaszem :-) zyczac sobie... oczywiscie ... kasy na splate nowego domu :-)
O 20 spotykamy sie ponownie, by udac sie na plac przed główna bramą miasta, na ktorym juz trwa festiwal nowego roku.