Mysle, że ze spokojnym sumieniem zaliczamy ten sylwester do sylwestra zycia... Mimo wielu roznorodnych i genialnych zabawa sylwestrowych, nigdy wczesniej nie przezylam takiej atmosfery, bogactwa zapachow, kolorow, jedzenia, wielokulturowosci. Juz dzisiaj wiem dlaczego nie bylo biletow kolejowych i z autobusowymi tez byl problem. Bo kazdy chcial byc wlasnie tutaj, w Chiang Mai. A zaczelo sie zywczajnie, starterkiem whisky na pseudo hebanowej i azurowej loggii przed naszym pokojem, ktory wprowadzil nas delikatnie w sylwestrowy nastroj. Ok 9 ruszylismy na miasto. Miasto, to moze za duzo powiedziane. Kilkadziesiat metrow od naszego guest house zaczynal sie juz sylwestrowo-noworoczny festiwal. Puscilismy lampiona, co mialo symbolizowac szczescie na nastepny rok i poszlismy dalej, w poszukiwaniu jedzenia: byly chicken sattay'e, pierozki z roznorodnym nadzieniem, grillowane kukurydze, wegetarianskie spring rollsy. Ok, popelnilismy rowniez faux-pas zamawiajac pizze w barze przy placu glownym, gdzie czekalismy na nowy rok i skad wysylalismy mmsowe zyczenia naszym najblizszym. Do pizzy pasuje piwo, wiec przyjelismy na klate 6 cieplych czangow. A potem przyszedl on .... Nowy Rok. Wzruszeniom, emocjom, lzom nie bylo konca. Wszyscy skladali zyczenia wszystkim. I tym pozostalym... plac glowny opuscilismy w rytmie techno i udalismy sie poza mur szukajac cock-tail, na ktorego mial ochote Mike. Poniewaz byl to okres noworocznego spelniania zyczen, chcielismy mu pomoc. W miedzyczasie byly tance regaee, a dopiero potem znalazlo na mango mohijto. I tak 6 razy po 2 razy. Poziom alkoholu spowodowal napieta atmosferę pomiedzy Lucy a Andrzejem, ktorzy weszli na tematy nienawisci i wybaczania wzgledem germanskich, rosyjskich i innych oprawcow, a ze oboje reprezentuja skrajne podejscie w tym zakresie, przez chwile bylo glosno i nieprzyjemnie. Na szczescie ktos umiejetnie zmienil temat i emocje ustaly. Zostaliśmy wyproszeni z lokalu w zwiazku z jego zamknieciem, wiec postanowilismy wrócić do hotelu. Mijalismy pustoszejace ulice ujawniajace krajobraz po bitwie. Tony smieci, hektolitry plynnych odpadow plynacyh po ulicach stanowiacych jedyna namacalna reminiscencje niedalekiej zabawy. Zahaczylismy o 7 Eleven, nabhlismy droga kupna cole, ktora miala nam posluzyc jako popitka do ostatniego drinka tego wieczoru. Zakonczylismy przed 4. Niekoniecznie pijani, na pewno zadowoleni. Obudzilismy sie o13.09 odsypiajac noc w autobusie, lot samolotem i sylwestra. Zjedlismy sniadanie z naszymi wspoltowarzyszami podrozy, by o 3 wsiasc na poklad lodki, ktora miala nam ukazac Chiang Mai z perspektywy wody. Miedzyladowanie na farmie warzyw, owocow i ziol, gdzie poczestowano nas prze-pysz-ny-mi owocami i sokiem lemon grass. Widoki z lodki nie urwaly nam czterech liter, majac w pamieci splywanie z battambangu i poziom nedzy w Kambodzy. Zepsuty silnik, ktory spowolnil dodatkowo nasz powrot rowniez nas nie zaskoczyl. LA LUZ!!! widzielismy juz sternika nurkujacego z maczeta... po zejsciu na lad, udalismy sie do knajpy, gdzie zjedlismy najlepsze jak do tej pory, jedzenie popijajac standardowo changiem. Chwile potem rozdzielilismy sie i udalismysiena masaz. Za 50 zlotych mielismy cudowny masaz stop i oil masaage calego ciala. Dotarlismy do hotelu, zrobilismy drobne zakupy na jutrzejszy trekking i poki co siedzimy z Ania i Andrzejem saczac tajski rum z cola. Na chwile pojawila sie Lucy szukajac Mike, ktory poszedl na 15 minut na jedzenie, a wrocil oo oonad godzinie. Hmm... jutro ruszamy na3 dniowy trekking a'la Sapa, wiec bedziemy bez dostepu do internetu.... jeszcze raz, zyczymy czytajacym Szczesliwego Nowego Roku!!