Wstalismy o 7 po dosc nieudanej nocy, jako ze zakonczylismy impreze ok 1, a potem ja nie moglam zasnąć. O 8 bylismy wszyscy na sniadaniu, w miedzyczasie wykonujac zadania poboczne jak odbieranie / nadawanie prania, wymiana pieniedzy, ostatnie zakupy przekasek w seven eleven. O 9.30 wyjechalismy trupowatym czerwonym pick upem. Dolaczylismy do pary Nowozelandczykow i dwoch Holendrow, z czego jeden gadal jak oszalaly doprowadzajac nas do szalu po zaledwie 15 minutach. Podejrzewam, ze nawet jego kolega mial go dosyc kiwajac co chwila z politowanjem glowa. Po 50 minutach zatrzymalismy sie w lokalnym markecie, gdzie po zjedzeniu kwasnego mango i pysznego ananasa, ruszylismy dalej. Jechalismy mocno lokalnymi drogami, niekiedy na granicy bezpieczenstwa zahaczajac lewa osia o gorskie ekspozycje. Dojechalismy do pierwszego punktu. Atrakcja miala byc przejazdzka na sloniach, jakkolwiek w rzeczywistosci trudno nazwac to atrakcja. Zwierzeta sa mocno trenowane, przypiete na lancuchach, i motywowane ostrych hakiem, z pewnoscia nie do konca szczesliwe. Podroz trwala 40 minut, i byla obarczona wieloma ryzykami: zeslizgniecia sie slonia, spadniecia ze slonia podczas proby jego zchodzenia w dol, wkurzenia sie slonia, ktory z natury jest zwierzeciem bardzo pamietliwym i w gruncie rzeczy agresywnym, bycia pogryzionym przez komary roznoszace malarie, czy skurczu miesni w dloni na skutek permanentnego zaciskania piesci. Niezaleznie od powyzszego, wszyscy dojechalismy szczesliwie. Pytanie kto z nas byl najbardziej zagrozony: czy my jadac na sloniu z duzymi klami i rownie duzym penisem, czy ten Richardsonow, ktory jechal na sznurku bez zadnego przewodnika, czy ten Ani i Andrzeja, ktory ciagle zostawal z tylu. Najwazniejsze, ze nikt nie ucierpial. Ani zwierzeta, ani my. Nastepnie w ramach trekkingu zostalismy dowiezieni na lunch do pierwszej z wiosek Karen. Nigdy wczesniej smazony ryz z warzywami nie smakowal tak dobrze. No, moze poza tym, kiedy jechalismy na malezyjski trekking i zrobilismy sobie krotka przerwe w naszym plynieciu lodka. Przyzwoicie spakowani i przygotowani na trekking ruszylismy pod pierwsza gore. Juz po 15 minutach, wszyscy - lacznie z nigdy nie zamykajacym sie Holendrem - nie mielismy czym oddychać. Definicja "wszyscy" wylacza naszych tajskich przewodnikow oraz Samanthe, Nowozelandke, ktora dzisiaj mocno chorowala na skutek wczesniejszego odwodnienia, na codzien biega po gorach. Trekking trwal okolo 150 minut, z podejsciami i zejsciami na zmiane. Super widokow nie mielismy, albowiem szlismy glownie zboczami gor, co z punktu widzenia podejsc bylo latwiejsze, bo zwyczajnie bylo ich mniej. Gdyby nie opaska ochronna na bardzo zaniedbane kolano oraz kijki trekkingowe, byloby mi bardzo ciezko, bo oprocz slabej kondycji fizycznej powstalej na skutek hospitalizacji i skreconego kolana, oraz poniekad lenistwa, musialabym zmierzyc sie również z bolem kolana. Dotarlismy po 4. Po kazdym wysilku nalezy sie nagroda, dlatego z tym wieksza przyjemnoscia wypilismy po puszce changa. Nastepnie, by sie odswiezyc weszlismy do lodowatej wody bliskiego wodospadu, ktorego odglos towarzyszyl nam caly czas. Trudno bylo tez go nazwac "white noise", bo o ile rzeczywiscie uruchamial kazda czestotliwosc slyszana przez ludzkie ucho, o tyle poziom glosnosci zabijal wszelkie myśli, które potencjalnie mogły przyjść do głowy. Po kapieli była kolacja, na ktora podano ryz z zupą rybno-warzywna lub ryz z żółtym curry z kurczakiem. Naprawde pyszne. Poprawilismy rumem dla zdrowotnosci i usiedlismy przy ognisku, ktorego cieplo kontrastowalo z chlodem, ktory zaczal powoli ogarniac dzungle. Nasz przewodnik przestrzegl nas przed samotnymi wypadami nad wodospad, z uwagi na to, że w jego okolicach mozna spotkac zielone węże z czerwona koncowka ogona. Te, w przeciwienstwe do tych zielonych w calosci, sa jadowite i zabijaja tak szybko, ze nie ma sie czasu na zorientowanie sie, ktory zielony waz zaatakowal, bo umierajac w cierpieniach po prostu sie to wie. Cieplo plomieni ogniska wzbudzilo w nas poczucie komfortu i ogarnela nas fala zmeczenia. Ok 8 bylismy juz grzecznie w naszych spiworach. Lukasz zasnal natychmiast, ja pomeczylam jeszcze książkę o piekle Dantego. Noc, mimo poprzedniej zarwanej i duzego wysilku fizycznego, nie nalezala do udanych. Polozono nas w duzej stodole, gdzie zamiast materacy jak w Sapie, mielismy zwykle slomiane maty. Rozlozylismy na nich karimate i miejscowe koce, jednak nawet dobry osprzet turystyczny nie był w staniePowstrzymac chlodu nocy plynacego znad wodospadu, a przedostajacego sie do nas przez szpary naszej stodoly. Zasnelismy jednak....