Budzac sie dopiero ok 9. Po porannej toalecie i spakowaniu plecakow, zaserwowano nam śniadanie, na ktore podano tosty z jajkiem na twardo oraz dzemem. Ok. 10.45 wyruszylismy. I znów, pierwsze podejscie było zabójcze. Stromne i w duzym słońcu, a pierwszy postoj byl dopiero na gorze. Lyk wody i minute później znow szlismy. Doszlismy ok 1 do miejsca, gdzie mielismy lunch. Miejsce stanowil szalas i kawalek zagrody, ale przyjemnie bylo sie schronic przed goracym poludniowym sloncem. Na lunch mielismy w alternatywie pieczonego szczura (jednego zlapano i nabito na pal doslownie na naszych oczach) lub zupki vifon. Wybor byl oczywisty. Po godzinie solidnego odpoczynku, ruszylismy i znow pod gore. Na dzisiaj to miala byc ostatnia góra... dobrze, bo nogi doslownie odmawialy mi posluszenstwa i zaczęłam juz iść nieuwaznie. Do tego stopnia, że omal nie skrecilam kostki. Drogia wiodla juz tylko w dół, ale nie nazwalabym tego lagodnym zejsciem... dotarlismy na miejsce ok 3.30. Znow nocujemy w szlasie na skomiankach, ale tym razem zamiast zimnego wodospadu mamy zimny prysznic. Chwila dla siebie przed kolacja, ktora spedzilismy saczac piwo, robiac zdjecia, rozmawiajac z poszczegolnymi uczestnikami wycieczki, do ktorej dolaczyl Hiszpan, 3 Dunki oraz 2 innych mężczyzn, ktorych pochodzenie jest na tym etapie dla nas zagadka. Na kolacje podano dzisiaj trzy potrawy: zupe warzywna, ryz z mango i tofu oraz green curry z kurczakiem (chyba ze byl to green chicken zwany w kuluarach żaba). Wieczor zakonczylismy whisky i luznymi rozmowami o charakterze obyczajowym. Poniewaz wieczor zapadl dosc szybko, bo ok. 6, ok. 9 bylismy juz w naszych prowizorycznych lozkach. Noc zapowiadano na jeszcze chlodniejsza niz poprzednia, ale instykt podpowiadal nam, ze bedzie inaczej...