Dzien iscie transferowy. Sniadanie o 9, podczas ktorego pozwolilam sobie na luksus jajecznicy, skoro i tak jestem o to posadzana :-) wymienilismy sie wrazeniami z dnia poprzedniego, nie dyskutujac czy lepsza byla biala swiatynia czy zdobycie umiejetnosci gotowania zupy tom-kai. Ustalilismy, ze podczas nastepnego szostkowego sootkania w Polsce, oni w czworke gotuja, my dajemy alkohol. Fair enough for me;-) o 10.30 bylismy juz na lotnisku i zdalismy bagaże. Dzien wczesniej Ania zrobila check-in wiec bylismy troche za wcześnie, a samo lotnisko i jego loty krajowe nie oferowalo zbyt wielu atrakcji. Od czego jest sie jednak nafaszerowanym elektronicznymi urzadzeniami jak tablet, kindle, smartfony. Zawsze jest co robic. Lot sie opoznil o jakies 30 minut, ale sam w sobie byl dosc spokojny. Jesli dodac do tego wyjatkowo dlugie czekanie na wszystkie bagaże, w zasadzie na granicy ryzyka zagubienia mojego i Ani, i polowy samolotu, zaczelo sie robic ciasno z czasem w kontekscie do potrzeby dotarcia do Surat Thani. Na szybko zabukowalismy autobus i lodke, i taksowka pojechaliśmy na dworzec autobusowy w dzielnicy chaumpnon (ten sam, z ktorego dostalismy sie na Kho Panghan). Kiedy wybijala 16.30 czyli teoretycznie godzina odjazdu autobusu, nasz kierowca kompletnie nie wiedzial gdzie jest. Bladzil, pytal i dalej bladzil, przyprawiajac wszystkich o stres. Dojechalismy 16.50, ale autobus jeszcze nie odjechal. Nawet zdążyliśmy kupić kanapki na droge i po piwku, i niedawny stres szybko sie ulotnil. Po 2 godzinach bylismy na kolejnym punkcie transferowym (tym samym, z ktorego dostawalismy sie do Bangkoku w marcu). Jeden magnum dalej, juz siedzielismy a taksowce, ktora zawiozla nas do portu w Surat Thani. Normalnie deja vu. Te same stragany, ta sama jakosc promu, te same kolorowe materace ulozone jeden przy drugim. Z nostalgia usiedlismy przy stoliku w Pizza Milano, gdzie 3 lata temu obie z Monia zjadlysmy wytesknione frytki, a Lukasz najlepsze jak do tej pory spaghetti. Mike z Lucyna dosiedli sie do nas, podczas gdy Andrzej z Ania sladem Mariana wowczas, eksplorowali lokalne garkuchnie. Chwile przed jedenasta kupilismy jeszcze owoce, rozpilismy reszte cytrynowki i weszlismy na poklad naszego promu, by przygotowac sie do nocnej podrozy. Ten sam komfort co poprzednio, ten sam zaludniony poklad, te same niekrecace sie wentylatory dajace chlod jedynie nielicznym. Te same spocone ciala. Noc jednak minela szybko i dla mnie dosc komfortowo. Nauczona doswiadczeniem, wykorzystalam zatyczki do uszu i nie dobiegly do mnie odglosy wywolanej niemalze 3 wojny swiatowej, bo tym jak pewna Niemka pijana w sztok nie reagowala na prosby Ani o uciszenie sie. No to zareagowal Andrzej i sprawa ucichla.