O 7 rano dobilismy do przystani. Po krotkich negocjacjach za taksowke, gdzie zbilismy cene o polowe, pojechalismy pick upem na Siree Beach. Jakiez bylo nasze rozczarowanie wejsciem na plaze. Widoki jak na Phi Phi. Im dalej w las, robilo sie ciekawiej, ale nasi wspoltowarzysze nie chcieli dalej isc. Usiedlismy w kanjpce na sniadanie i spedzilismy kolejna godzine szukajac spokojniejszej i intymniejszej plazy, co w high season nie jest latwa rzecza. Udalo sie jednak po niemal 10 telefonach z pytaniem o dostępność i cene. Kolejnym pick upem dojechalismy do Chalok Bay i zalogowalismy sie w J.P Resort. Po poltora godzinnym czekaniu na pokoj, w koncu sie odswiezamy, by zaczac druga czesc dnia. Slonce jest, ale za chmurami. Co nie oznacza ze nie operuje. Jest bardzo cieplo, a mnie nareszcie jest dobrze temperaturowo:-)
Ok 2 zjedlismy obiad w wiele mowiacej knajpce ying &yang. Zamowilam sobie indian curry, ktore zajmuje aktualnie pierwsze miejsce na liscie dan zjedzonych w Azji. Danie z Sajgonu tym samym spada na 2 miejsce. U Łukasza bez zmian. Od trzech lat bezkonkurencyjny jest pad thai u Holdenra na Kho Panghan. Nie wiemy natomiast, na ktorym miejscu jest u Lucyny jej salatka z ostrej papai, ktorej o malo nie przyplacila zyciem. Na szczescie podano biala kapuste, ktora skutecznie neutralizuje ostrosc w gębie. Obiad zapilismy changiem, dla zdrowotnosci oczywiscie. Potem obralismy kierunek na punkt widokowy na samym krańcu naszej zatoki, z przystankiem na orzezwiajaca kapiel w morzu. Droga bowiem, na pozor latwa, wcale sie taka nie okazala. Kreta i z miedzyladowaniem w wodzie. Czulismy sie niemal jak druzyna pierscienia, ale po uprzedniej stracie 3 towarzyszy. Michael od razu zauważył, ze mam pociag do malych mężczyzn z owlosionymi stopami, i dlatego tez wyszlam za mąż za mezczyzne, ktory w Azji dostaje miano buddy lub big bossa, a zarost ma co najwyzej umiarkowany, i to nie na stopach :-) chwila chill outu na plazy, gdzie zapadamy w drzemke, z ktorej wybudza nas Lucyna, swoim gromkim i zdecydowanym "idziemy dalej?". Otoz, jak chcecie to idzcie dalej, my z Łukaszem zasluzylismy na masaz. Zamienilismy wiec piekny z pewnoscia zachod slonca na krancu wyspy na sprawne rece tajskich masazystek. Nastepnie odebralismy bilety na pociag powrotny do Bangkoku (tak, by sie nie okazalo, ze nie mamy jak wrocic) i po chwili odpoczynku, ruszamy w miasto składające sie z glownej 500 metrowej ulicy z mydlem i oowidlem po obu stronach. Znalezlismy fajna knajpke ze stolami ptzykrytymi cerata, ktorej wlascicielka Tajka, jest przy okazji globtrotterka. Co wiecej, byla w Krakowie. Mapa jej podrozy dumnie zdobi frontowa sciane. Kazdy znalazl cos dla siebie, lacznie z deserem, a wszystko zapilismy changiem. Podczas kolacji narodzil sie pomysł zrobienia flaszeczki whisky na plazy, zaakceptowany przez wszystkich, a zrealizowany przez nas oraz Anie z Andrzejem. Panstwo Richardsonow musialo cos sobie namietnie wytlumaczyc :-) siedzielismy na murku przed kanjpka naszego resortu, nie zauwazajac zupelnie, ze okolica sie wyludnia, a sama recepcjajest przykrywana folia. Nasza uwage zwrocila lezaca przy plazy kobieta. Ta sama, ktora byla tam rano. W ramach szlachetnego uczynku, kupiliśmy jej kanapki z seven elevena do popitki dalismy cole. Opowiedziala chlopakom historie swojej ucieczki od chlopaka. I owszem, glodna byla, pieniedzy nie miala, ale Marlboro w miekkiej oaczce palila. Niewazne. Skonczylismy kolo polnocy pozytywnie wstawieni.