Piekło z pewnością przyjmuje postać raju...
Noc nie byla udana. Meczyl mnie katar, bol glowy i gardla. Kolejny dobry pretkest by usprawiedliwic powrot na Koh Tao. Jemy śniadanie, ktore nomen omen bylo roznorodne, smaczne i pozwolilo mi nadrobic warzywne braki. O 8.30 splywamy promem na lad. 20 minut pozniej negocjujemy taksowke i jedziemy do JP Resort, gdzie czeka na nas ten sam pokoj. Jak powrot do domu, choc moze nie do końca. Same same, but different. Umawiamy sie na 10, by pojsc na vodoo plaże, ktora znaleźliśmy pierwszego dnia. U nas jednak zmiana planow. Biorac pod uwagę moj stan zdrowotny, idziemy do apteki, gdzie pani farmaceutka diagnozuje od razu moj stan i daje odpowiednie leki. Niestety, bez antybiotykow sie nie obeszlo. Upewniwszy sie, ze nie dostalam penicyliny, ktora by mnie zabila szybciej niz zielony waz z czerwonym ogonem, zażywam pierwsza dawke i odplywam na godzinę. Po przebudzeniu sie juz jest mi lepiej. Zbieramy sie, by dołączyć do pozostalej czwórki. Mielismy dwie drogi dojscia: lądem i morzem. Wybralismy morze musząc zamoczyc sie do pasa. Plaza bajeczna i ma zdecydowanie mniej turystów. Odpoczywamy. Plywamy, uprawiamy snorkeling, czytamy ksiazki, robimy nic. Jest cudnie, jest cudnie... na plazy tymczasem trwaja przygotowania do ślubu. Zapewne o takich okolicznosciach slubu myślała Ewa z Wojtkiem, przy czym widoki psuje bezkrytyczna wzgledem siebie gruba Portugalka ze zwislym cycem, ktora nie tylko nie chciala sie przesunąć ze swoim recznikiem od napredce skleconej slubnej altanki, to jeszcze wbijala sie ze swoją fatalna gołą sylwetka w drugi plan. I trudno byloby to nazwac mistrzowskim drugim planem. O 5 zwijamy sie, na chill out do pokoju, albowiem o 7 jedziemy na najbardziej imprezowa plażę tej wyspy, by odrobine zaszaleć...