Mimo pogaduszek do niemal północy i wstania o 7, wyspałam się. Dobrze, ze zasłoniłyśmy kotary, bo kiedy kładłyśmy się faktycznie spać, wciąż było jasno... Śniadanie w formie 'norweskiego' stołu i ruszamy na dworzec autobusowy. Jak na nas dwie przystało, byliśmy poł godziny za wcześnie, wiec nie miałyśmy szans zdążyć na autobus wcześniejszy, jak babcia Krysia :-), ale można było zaobserwować, ze to miasteczko nie budzi się do życia przed 9. Na ulicach żadnego ruchu, pojedynczy ludzie (dam głowę ze turyści), cisza, spokój. Dworzec rodem z polskiego PRL, z podziemnym zejściem o intensywnym zapachu ludzkiej uryny, ze stanowiskami zasranymi przez gołębie. Kompozycyjnie jednak wpisany jest w architektoniczny ordung miasta, nieskazitelnie czystego poza tym. Paradoks. Autobus jedzie 2, 5 godziny pokonując trasę niespełna 100 km. Nie rozwinął prędkości świetlnej, ale i warunki nie były ku temu. Kilometrowe tunele, nachylenia powierzchni 10%, zakręty, urwiska i ekspozycje. Norweski kierowca wzbudził jednak moje zaufanie, dlatego nie sapałam przy każdym zakręcie, jak to mam w zwyczaju :-)
Pierwsza przeprawa promem w Magerholm i pierwsze spotkanie z ogromem fiordów, i znów zapomniałyśmy oddychać :-) jedziemy dalej do Hell-esyt, skąd zabrał nas prom do Geiranger. Godzinny spływ krajobrazami jak z Koh Sok (Tajlandia), ale o większej masie i zdecydowanie czarnym odcieniu szmaragdu wody. Mama powiedziała, ze fiordy są mroczne i pobudzają wyobraźnię. Stad zapewne tyle doskonałych kryminałów rodem ze Skandynawii :-) o 13.40 dobiłyśmy do Geiranger. Od razu widać, ze to miejsce to zabytek klasy UNESCO, bo przyciąga taka masę turystów żądnych spacerów po bezkresnym fiordzie. Każdy znajdzie dla siebie trasę, nawet ja ze skręconym kolanem i mama z rozwalonym achillesem :-) po 30 minutach marszu wzdłuż tego zbiornika wody (w sumie to nie jestem pewna, ale to chyba jezioro) i docieramy do Fjorden Camping, gdzie czeka na nas skromny ale schludny pokój numer 6. Konserwa turystyczna, kabanos i zabłąkany pomidor z Polski smakują wybornie, a oczy cieszą się wspaniałym widokiem na najsłynniejszy norweski fiord i jezioro. Trochę słońca, trochę deszczu. Możemy iść dalej ...
Po chwili zasłużonego relaksu, ruszyłyśmy do miasta. Nasz camping jest położony 3, 5 km od centrum, z czego ostatnie 300 m ostro pod górę. Plan był taki by nabyć droga kupna mapę trekkingów i dowiedzieć się jak można w sobotę powrócić do Alesund zahaczając o Drogę Trolli, czyli efektywnie zbaczając z trasy o jakieś 100 km. Pani w informacji turystycznej była jednak tak przemiła, ze nie tylko nie dowiedziałyśmy się tego czego chciałyśmy, ale także zaczęłyśmy się zastanawiać dlaczego ktoś z takim nastawieniem do drugiego człowieka wybiera robotę informatora turystycznego. Same sobie jednak poradziłyśmy i wiemy, ze ruszamy do Andalsnes o 12.25 w sobotę :-) tymczasem w Geiranger się rozpadało tak bardzo, że trzeba było wyciągnąć zielone płaszcze przeciwdeszczowe :-( i tak wędrowałyśmy do naszego campingu przez 3, 5 km w deszczu z przystankiem na drobne zakupy. Teraz zatem podziwiamy piękno otaczającej nas przyrody wzmacniając doznania grantsem :-)