Wstałyśmy o 9, by zjeść śniadanie i o 10 wyruszyć w góry. Obraliśmy szlak na Westeros Fjellet, położony 300 m n.p.m. Taka idealna trasa dla kuśtyka i emerytki:-) początek wiódł przez malowniczy wodospad, spadający hektolitrami wody w dol., aż do hotelu union, który, obok informacji turystycznej, jest najbardziej rozpoznawalnym punktem w mieście. Lata świetności ten obiekt ma z pewnością za sobą, ale wciąż przyciąga bardzo bogatych Norwegów chcących korzystać z każdych oznak luksusu na wakacjach. Za hotelem wychodzimy na szlak właściwy, to znaczy zamieniamy cywilizowany trap i asfalt na kamienie i ziemie. Początkowo droga wiodła zboczem i generalnie po górę. Zmieniał się jedynie kąt nachylenia, dlatego znów błogosławiłam swoje kijki i dobre buty. Po 40 minutach wyszłyśmy na hale górskie, na których pasły się rozmaite zwierzęta: kozy, owce, lamy. Wszystkie zostawiające bobki na trasie przechodu, tak liczne, ze nie sposób nie zahaczyć choćby jednego grubym traperskim bieżnikiem. Soczysta zieleń traw, szczyty górskie zatopione we mgle, i w zasadzie nikogo dookoła, jeśli nie liczyć naprawdę pojedynczych turystów na szlaku. Niedźwiedzia nie spotkałyśmy. Zresztą ostatniego widziano w tym rejonie w 1990 roku. Jeśli wiec nadal tu zżyją grzeczne misie, to my się na nie nie natknęłyśmy. Wilków i lisów tez nie dane nam było zobaczyć. Może i lepiej, bo sprint na dół po tej wyboistej drodze, skończyłby się dla nas złe. Podobnie źle by z nami było, gdybyśmy zaprzestały sprintu w takiej sytuacji: -) chwile potem dotarłyśmy do Westeros Fjellet, który stanowiła szopa i dwie ławeczki na skale przytwierdzone drutami, by tak łatwo nie spadły w przepaść. Widok był wart każdej uronionej kropli potu. Geirangerfjorden w całej swojej majestatycznej okazałości. Nawet droga orłów z 11 ostrymi jak brzytwa zakrętami wyglądała mizernie w porównaniu do tego bezmiaru przestrzeni otoczonej masywem. Naszła nas taka refleksja, ze jesteśmy nikim w parowaniu do tego cudu natury, który przetrwa nie tylko nas, ale i dziesiątki, setki, może tysiące kolejnych pokoleń po nas... Nieskończoność bywa trudna do ogarnięcia człowieczym rozumem, a przez to więc przerażająca. Posilone kabanosem, plackiem żytnim i twixem, ruszamy w drogę powrotna. Trzeba zejść w dół te 4 km. Wybieramy kropkowana trasę zaznaczoną na mapie jako easy walk, która w rzeczywistości jest ścieżką przecinającą asfaltowa drogę. Faktycznie jednak dość szybko znajdujemy się przy hotelu union. Teraz trzeba zejść jakimiś 200 schodami w dół, biegnącymi wzdłuż wodospadu i wychodzimy na znana nam już trasę do centrum. Mijamy dom szczęśliwej starości, którym straszę mamę, jeśli będzie dla mnie niedobra, na co ona odgryza mi się twierdząc, ze nie będzie mnie na niego stać :-) dochodzimy do jedynego fast food, gdzie serwują frytki. Myślę, ze jest tylko jedna osoba na świecie, która zrozumiałaby w tym momencie moja ogromna potrzebę zjedzenia ziemniaka w dowolnej formie :-) posilone skrobia, idziemy dalej do budki z lodami. Kręcony włoski średniej wielkości 15 złotych :-) ponieważ dzisiaj jest w centrum zdecydowanie mniej turystów, udaje nam się zając ławeczkę z widokiem na jezioro, gdzie konsumujemy kolejne, choć tym razem słodkie, kalorie. A potem trzeba wstać, co nie jest łatwe dla nóg, które zrobiły 19, 5 tysiąca kroków na różnych wysokościach. Zmuszany nasze ciało do ostatniego wysiłku, by po szybkich zakupach w lokalnym markecie, przejść ostatnie 3, 5 km tego dnia. Nagrodą jest ciepły prysznic i whisky z cola : -) grunt to odpowiednia motywacja :-)