Dzisiaj wielki dzień. Dla nas wszystkich, bo niespodziewanie startujemy w biegu na 10 km, dla mnie bo jest to pierwsze 10 km od operacji kolana. Boję się jak cholera. Dystansu i kondycji, a także tego, czy to kolano na pewno wytrzyma taki wysiłek.
Zjadamy lekkie, ale kaloryczne śniadanie z samego rana i o 10 jesteśmy już na miejscu. Start o 11.00. Na miejscu jest już bardzo dużo ludzi. Wszyscy podekscytowani i każdy z własnym celem do osiągnięcia. Piękne w tego rodzaju imprezach jest to, że ludziom się chce coś zrobić dla siebie. Niezależnie od płci, wieku czy własnych ograniczeń. Zero kompleksów, obciążeń a jedynie chęć udowodnienia sobie, że można.
Startujemy. Na początku korek i wszyscy idziemy zamiast biec, ale chwilę potem wszystko się normuje. Łukasz, Lucy i Mike biegną swoim szybszym tempem, ja świadomie zostaję z tyłu z Editorsami w uszach. To oni mnie prowadzą przez 4 km, gdzie zaczynam mieć pierwszy kryzys, oni są ze mną na półmetku, kiedy dostajemy wodę do picia i również oni są ze mną, gdy na 7 km zaczyna mi dokuczać już wszystko, kolana, biodra, achilles i mięśnie. To jest moment, w którym wchodzi Bastille i pobudza mnie do walki na ostatnich 3km. Ważne, bo walczę nie tylko ze sobą, ale walczę również o koleżankę, która biegnie obok i ma te same problemy. Liczymy razem, jeszcze 19 słupków, 15, 13... potem już tylko 1 km, ale z podbiegiem na ostatniej prostej, zza którego wyłania się meta. Damy radę. Koleżankę już niemal popycham do przodu, mimo, że widzę Łukasza i Richardsonów na mecie i w zasadzie mogłabym przyspieszyć, to jednak dobiegamy razem.
Nie czuję nic, poza ogromnym szczęściem pomieszanym z niedowierzaniem, brakiem oddechu. Jestem dumna z Łukasza, że dobiegł z niezłym czasem, jestem dumna z Lucy i Michaela, że pobiegli najlepszy czas i jestem dumna z siebie, że dałam radę. Wsiadamy do busu, który wiezie nas do Krynicy. Zasłużyliśmy na dobry obiad. Udajemy się do Karczmy Łemkowskiej. Pyszne jedzenie, niesamowity klimat. Jest cudownie.
Po powrocie do hotelu był plan pójścia na saunę, ale zrealizowali go tylko Lucy i Mike. My odpoczęliśmy chwilę dłużej. Spotkaliśmy się u nas ok. 7.30 i do 2 w nocy bawiliśmy się przy dźwiękach m.in. Leonarda Cohena (Slow), Sophie B. Hawkings (Damn, I wish I was your lover) czy No doubt (Don't speak)... Było głośno i było radośnie :)